Rzeczpospolita - 31-07-2009

 

Agnieszka Rybak

W końcu zabrakło nabojów

 

Trzydzieści, czterdzieści, a może sześćdziesiąt tysięcy ofiar? Nie znamy nawet przybliżonej liczby. W pierwszych dniach sierpnia 1944 r. Niemcy dokonali ludobójstwa na cywilnych mieszkańcach Woli. Zbrodnia ta nie doczekała się poważnych badań

 

Jeszcze życie toczyło się normalnie - na tyle, na ile to możliwe pod koniec piątego roku okupacji. Fryzjer na Okopowej strzygł i golił brzytwą. Na Pańskiej krawcowa przyjmowała poprawki. W małej restauracyjce na rogu Spokojnej i Okopowej można było się napić kawy. Ulicami jeździły furmanki, a Chłodną - nazywaną Marszałkowską zachodniej Warszawy - mknął tramwaj. Ale ludzie wciąż mieli przed oczami to, co pozostało po getcie.

Czerwone budynki fabryk mieszały się ze skromnymi domami i kamienicami. Dla 11-letniego Wiesława Kępińskiego Wola była całym światem. Mieszkał z rodziną w drewnianym domku naprzeciwko parku Sowińskiego, a w jego okolicy żyła cała rodzina.

W fabryce Franaszka nadal produkowano kolorowy papier. Kazimierz Franaszek, potomek powstańca styczniowego, pozostał wierny dewizie: "U nas wszystko musi być najlepsze". Podczas wojny wykorzystał to, że zakład nie przeszedł pod zarząd niemiecki, więc wykonywał znakomitej jakości podrobiony papier ze znakami wodnymi na potrzeby Armii Krajowej. Regularnie wypłacał pracownikom pobory, dbał o rodziny zabitych i więzionych, angażował się w wyciąganie ludzi z łapanek. Czuć było koniec wojny, kiedy wybuchło powstanie.

Byli zwykłymi ludźmi. Nie mieli żadnych ambicji politycznych. Nie chcieli być ministrami, wojewodami, starostami. Chcieli tylko żyć. I nie udało się. - Eugeniusz Trepczyński, lat 85, wysoki, z gładko zaczesanymi siwymi włosami, siedzi w fotelu w mieszkaniu córki. Przeżył cudem, więc może opowiadać o tych, z którymi szedł na śmierć.

Powstanie zastało go w szpitalu wolskim, przy Płockiej. Leczył tam zapalenie otrzewnej. W czarną sobotę 5 sierpnia, koło południa, do szpitala wkroczyli żołnierze w niemieckich mundurach. W szlafroku, wraz z innymi chorymi, którzy mogli chodzić, wypędzono go na dziedziniec. Stamtąd szpitalny pochód ruszył w stronę ulicy Górczewskiej. Ulica płonęła, na chodnikach leżały porozrzucane rzeczy. I trupy, mnóstwo trupów. Za wiaduktem kolejowym, w znajdujących się nieopodal halach fabrycznych zarządzono postój. Z tego miejsca wywoływano po 10 - 20 osób "do kopania rowów". Gdy już się przerzedziło, Trepczyński znalazł się w kolejnej dwudziestce. - Idziemy i nagle widzimy, że przed nami ludzi rozstrzeliwują - wspomina. Zaczął odmawiać: "Pod Twoją obronę". Mężczyzna, który szedł wraz z nim, upuścił kule i kurczowo chwycił się ramienia Trepczyńskiego. - Mówi: "Daj pyska, już się nie zobaczymy". Usłyszałem strzały. Kolega pociągnął mnie na ziemię. Nie wiedziałem, czy żyję. Słyszałem i odczuwałem, ale rozum mi mówił: Przecież nie wiesz, jak jest po śmierci - opowiada Trepczyński. Tak doleżał do nocy. Potem, wraz z innym ocalonym, uciekł. Szacuje się, że przy wale kolejowym przy Moczydle Niemcy zabili ok. 10 tys. ludzi.

Nie wiadomo, ile osób w sumie zginęło na Woli w pierwszych dniach sierpnia 1944 r. Powojenne dane mówiły o ponad 60 tys. Dziś historycy skłonni są twierdzić, że było to raczej między 30 a 50 tys. ofiar. Los zwykłych, cywilnych mieszkańców robotniczej dzielnicy nie wzbudza jednak takich emocji, jak bohaterstwo powstańców. Ich śmierć nie była heroiczna, była jednak tragiczna.

Rozkaz: zgładzić mieszkańców

Gdy 1 sierpnia 1944 r. wybuchło Powstanie Warszawskie, nie mogli przypuszczać, że staną się pierwszymi ofiarami rozkazu Hitlera, by miasto zrównać z ziemią, a mieszkańców zgładzić. Rozkaz, który Adolf Hitler przekazał odpowiedzialnemu za stłumienie powstania Heinrichowi Himmlerowi, 3 sierpnia dotarł do jednostek niemieckich stacjonujących w stolicy. Każdy, kto dostał się w ręce żołnierzy niemieckich w następnych dniach, był przeznaczony na śmierć.

Dlaczego Niemcy zaczęli od Woli? Pozornie decyzja mogła wydawać się przypadkowa. Jednak Leszek Rysak, historyk pracujący w IPN, związany z Wolą od pokoleń, zwraca uwagę, że w rejonie Bemowa, Boernerowa, Gorców i Ulrychowa stacjonowały niemieckie jednostki operacyjne przeznaczone na front wschodni. - Główny kierunek działań niemieckich prowadzony był wzdłuż Wolskiej, Chłodnej, Elektoralnej. Wtedy główne arterie komunikacyjne z zachodu na wschód wiodły właśnie tymi ulicami - mówi Rysak. Wzdłuż tych ulic, wraz z siłami walczącymi z powstaniem, szły jednostki, których zadaniem było likwidowanie ludności cywilnej. Do tych celów została skierowana złożona z kryminalistów brygada Oskara Dirlewangera, a także kolaborująca z Niemcami Rosyjska Wyzwoleńcza Armia Ludowa (RONA) pod dowództwem Bronisława Kamińskiego. Z Poznania sprowadzono specjalne wsparcie - dowództwo powierzono Heintzowi Reinefarthowi.

Elżbieta Piechocka, dziś elegancka, zadbana starsza pani, miała 15 lat, gdy wybuchło powstanie. Dom przy Wolskiej 64, w którym mieszkała wtedy z rodzicami, miał dwa piętra. W drugi dzień powstania od 6 rano cywile wznosili barykadę. Włożyła lekko znoszoną letnią sukienkę, pantofle i wybiegła pomagać. Wróciła do domu, a po kilku godzinach usłyszeli łomotanie do drzwi. Otworzył ojciec w kolejowym mundurze. - Chyba to podziałało, bo łagodnie się z nami obeszli - opowiada Piechocka. Wraz z matką trafiła do kościoła św. Wojciecha, który zamienił się w tym czasie w obóz przejściowy. Po tygodniu przewieziono je do Pruszkowa, a stamtąd na roboty do Niemiec.

Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Aleksandra Kreczkiewicz mieszkała przy Górczewskiej 45. 2 sierpnia do jej domu weszli Niemcy. Kazali mieszkańcom przenieść się do kamienicy naprzeciwko. Jej dom, tak samo jak sąsiednie, został spalony.

4 sierpnia Niemcy okrążyli kamienicę, w której przebywało kilkaset osób. Wydali polecenie opuszczenia domu. Na pytanie jakiejś pani, gdzie nas prowadzą, odpowiadają: "Z waszej winy giną niemieckie kobiety i dzieci, dlatego wy wszyscy musicie zginąć" - wspominała Kreczkiewicz. Nie miała wątpliwości, co się stanie. Na miejscu straceń słyszała jeszcze strzały, a potem straciła przytomność. Gdy się ocknęła, widziała, jak oprawcy dobijają rannych. Jej udało się uciec dzięki kłębom dymu, które osłoniły miejsce, w którym leżała. Kreczkiewicz składała swoje zeznania we wrześniu 1944 r., leżąc ranna w Podkowie Leśnej.

Żyjących do dziś świadków tamtych zdarzeń można policzyć na palcach. Wiesław Kępiński był 11-letnim chłopcem, kiedy cudem uratował się z egzekucji przy prawosławnej cerkwi. Jego rodzina - ojciec, matka, malutki braciszek, dorosły brat z ciężarną żoną oraz kilkadziesiąt innych osób - po wybuchu powstania ukryła się w piwnicach cerkwi. Rano 5 sierpnia w piwnicznych okienkach zobaczyli lufy karabinów. Gdy wyszli, okazało się, że szeregi żołnierzy z trzech stron odcinają drogę ucieczki, a naprzeciwko, na torach tramwajowych, stoi karabin maszynowy. Schwytanych ustawiono w rowie, tyłem do wału okalającego cmentarz. Niemcy przygotowali wszystko z precyzją i starannością. "Dziś i zawsze widzę dokładnie to, co się działo przy mnie w tych minutach, ale nie słyszę nic. Nie słyszę nawet siebie samego, jak proszę prowadzącego nas Niemca, żeby nas nie zabijał" - napisał po latach. Pamięta tylko, że matka powtarzała: "Zabiją nas, zabiją". Zanim padły strzały, odwrócił się i wbiegł na wał. Kula trafiła go już na szczycie, dzięki czemu, gdy upadł, zsunął się na drugą stronę i dla oprawców stał się niewidoczny. Przeżył dzięki pomocy przygodnie napotkanych ludzi. Kępiński, po wojnie asystent Jarosława Iwaszkiewicza, swoją historię opisał trzy lata temu w książce "Sześćdziesiąty pierwszy". Tytuł pochodzi od liczby zabitych, jaką wypisano na odsłoniętym w 2004 r. pomniku przy Wolskiej 140, w miejscu egzekucji przy cerkwi. W rzeczywistości rozstrzelano tam 60 osób. "Gdzie jest nieścisłość? Nie będę dochodził. Mogę się tylko cieszyć, że i mnie policzono, że mam swój pomnik - ale żyję" - napisał.

Zatarte ślady zbrodni

To, co w sierpniu działo się na Woli, można zrekonstruować tylko fragmentarycznie na podstawie świadectw osób, które przeżyły. Z wielu miejsc egzekucji nie uszedł z życiem nikt. Zachowały się jedynie wspomnienia o stosach trupów. Niemcy starali się zatrzeć ślady zbrodni, paląc ciała. W 1946 r. Warszawska Komisja Badania Zbrodni Niemieckich przesłuchiwała świadków. Zeznania tych, którzy przeżyli, zostały spisane rzeczowo, urzędowo, formalnie. Szczegółowe w opisach zbrodni, pozbawione emocji.

Jedną z relacji złożyła harcerka Szarych Szeregów Wanda Łokietek-Borzęcka. 5 sierpnia z grupą koleżanek przebywała w szpitalu św. Łazarza przy Lesznie. Około godziny 18 na teren placówki wkroczyli Niemcy. Borzęcka była świadkiem, jak jedna z koleżanek - wiedząc już, że tego dnia zginął jej brat - prosiła, by Niemiec ocalił ją dla matki. "Błagałam, mówiąc cytuję: "Boże, co moja biedna mama powie, co się stanie, jak się dowie, że i ja nie żyję, ona skona z rozpaczy". Biedna została wyprowadzona przez tegoż Niemca za mur, tam najprawdopodobniej wykorzystał ją, a potem przyprowadził szlochającą w to samo miejsce i strzelił tak niefortunnie, że żyła jeszcze, męcząc się straszliwie. Po jakimś czasie ten sam łotr dobił ją" - zeznawała Borzęcka. Jej udało się przeżyć, ponieważ uznano ją za zabitą.

Stefan Urlich, rocznik 1896, mieszkał przy ulicy Bema 56. Po sąsiedzku, pod numerem 54, mieściła się posesja nazywana od nazwiska właściciela - Kosakiewicza. Na domu, z którego wcześniej wysiedlono mieszkańców, pojawiła się flaga Czerwonego Krzyża, a przed nim stanęli na warcie esesmani. W tych dniach duże grupy ludności cywilnej kierowano w stronę Dworca Zachodniego. Urlich zauważył, że esesmani odłączają z pochodu dzieci, kaleki, staruszki, kobiety ciężarne i kierują ich do posesji Kosakiewicza. Przejeżdżając, widział w oknach twarze dzieci i starców. Dom wypełniony był po brzegi.

Urlich nie był w stanie sobie przypomnieć daty - było to 5 lub 6 sierpnia - pewien był jednak, że między godziną 23 a północą usłyszał jęki i krzyki. "Zobaczyłem wtedy, że dom numer 54 stoi w płomieniach, a jednocześnie słyszałem dochodzące z płonącego domu straszne krzyki i przekleństwa rzucane na Niemców i wołanie dzieci: "Mamo". Nikt z płonącego domu nie uciekał, z tej strony okna były zabite deskami, drzwi musiały być zamknięte. Zrozumiałem, iż płoną ludzie żywi zamknięci w domu, a żołnierze niemieccy stacjonujący naprzeciwko w fabryce Lilpopa ostrzeliwują okna wychodzące na Bema".

Tego dnia Niemcy zabili także, a potem spalili ok. tysiąca osób spędzonych wcześniej na dziedziniec fabryki Franaszka. Wśród ofiar byli pracownicy zakładu, a także Kazimierz Franaszek z rodziną.

Zabite szpitale

Niemcy nie respektowali żadnych konwencji międzynarodowych. Pacyfikacji podlegały także szpitale - zarówno personel, jak i chorzy. Szpital wolski znajdował się na granicy terenów zajętych przez powstańców. 5 sierpnia przy wejściu do lecznicy dyżurowali ordynator chirurgii dr Marian Piasecki i świetnie znający język niemiecki pediatra dr Janusz Zeyland. Po wkroczeniu na teren szpitala, ok. godziny 2.30 oficer SS polecił zaprowadzić obu lekarzy oraz kapelana szpitalnego ks. Ciecierskiego do gabinetu dyrektorskiego. Tam zabito ich strzałami w tył głowy.

Wiesława Chełmińska, lat 14, udała się wraz z matką do szpitala św. Łazarza odwiedzić siostrę. Były przy chorej, gdy około godziny 19 Niemcy weszli na teren szpitala. Padł rozkaz, by wszyscy, którzy mogą chodzić, wyszli. Siostra Chełmińskiej, jako pacjentka leżąca, została w sali. Po wyjściu na dziedziniec Chełmińska zobaczyła, że pod murem stoi już ok. 500 osób. "Posłyszałam strzały w piwnicy i zobaczyłam, iż esesmani przez okna strzelają do leżących w piwnicy rannych" - zeznawała. Jednak najgorsze było dopiero przed nimi. Niemcy grupami zapędzali stojących na dziedzińcu ludzi do piwnicy. Weszła z matką. "Kazano mi wejść do oddziału, gdzie leżał stos trupów wysokości jednego metra i kałuże krwi. Mnie i matce kazano wejść na zwłoki. Matka weszła pierwsza i widziałam, jak esesman strzelił jej w tył głowy i jak upadła. Weszłam za nią i upadłam, nie czekając aż żołnierz do mnie strzeli. Strzelił jednak, raniąc mnie w prawe ramię. Po mnie musiało wchodzić około 20 osób na stos, zanim je rozstrzelano" - opowiadała. Po akcji Niemcy podpalili piwnice. Gdy odeszli, Chełmińska z inną kobietą, która także ocalała z egzekucji, wśród trupów błąkały się jeszcze kilka dni. W szpitalu św. Łazarza spośród całego personelu i chorych ocalało 25 osób.

Z trzech wolskich szpitali Niemcy oszczędzili tylko jeden - szpital zakaźny św. Stanisława. Przypisywano to potem postawie jego dyrektora dr. Pawła Kubicy, pochodzącego ze Śląska, który zrobił "dobre wrażenie", bo potrafił po niemiecku krzyczeć na żołnierzy.

Trauma na zawsze

Dowodzący oddziałami SS tłumiącymi powstanie gen. von dem Bach 5 sierpnia w godzinach popołudniowych odwołuje częściowo rozkaz o całkowitej eksterminacji ludności. Zakazuje mordowania kobiet i dzieci. - Brakowało amunicji i do walki, i do zabijania ludności - wyjaśnia Leszek Rysak. Polecenie, by nie zabijać wszystkich, dotarło do oddziałów dopiero 6 sierpnia - na wysokości ulicy Karolkowej. Jeszcze rozstrzelano 30 ojców redemptorystów z pobliskiego klasztoru, darowano jednak życie kierownikowi szkoły i jego rodzinie.

Stanisław Wojciech Talikowski, adwokat, wspominał, że 7 sierpnia nad ranem ze skrzyżowania Chłodnej z Żelazną wycofała się kompania kpt. Sosny. Wkrótce potem w drzwiach piwnicy pojawił się żołnierz w mundurze niemieckim. "Zawołał po polsku: >>Wychodźta, nie bójta się, wy mata szczęście, nikt nie będzie rozstrzelany<<. Był to Ślązak z oddziałów Reinefartha" - opowiadał Talikowski.

Nie oznacza to, że całkowicie zaprzestano mordowania ludności cywilnej. Dalszych zbrodni Niemcy dokonywali już na własną rękę. Joanna Kryńska, młoda lekarka ze szpitala św. Stanisława, biegle znając niemiecki, tłumaczyła rozmowy z Niemcami. "Dirlewanger w rozmowie opowiadał mi, iż jest przyjacielem Himmlera, wszyscy oficerowie bardzo się z nim liczyli i mówili, że jest to ważna osobistość. W czasie pobytu Dirlewangera w szpitalu aż do końca września 1944 r. sprowadzano dla niego z domów Warszawy bardzo piękne dywany i srebra". Według Kryńskiej Dirlewanger miał tłumaczyć, że to, co dzieje się w Warszawie z ludnością cywilną, jest niczym wobec tego, co działo się w Rosji, "gdzie jego żołnierze nie pozostawili po sobie żywego człowieka, mordując i gwałcąc kobiety".

Jednak także w Polsce zachowanie Niemców musiało budzić grozę. "Kiedy wreszcie wyszliśmy wszyscy z piwnic i ustawili się półkolem w drugim podwórzu, zobaczyliśmy zwycięzców gospodarujących w naszych mieszkaniach. Niektórzy Niemcy byli pijani, ci właśnie z dzikim wyrazem twarzy i pistoletami maszynowymi w garści, zachowywali się krzykliwie i przerażali nas swoim nieobliczalnym zachowaniem. Inni plądrowali mieszkania i zjadali znalezioną żywność. Ten niósł talerz jajek, tamten przewiesił sobie na szyi kiełbasę, jeszcze inny znalazł butelkę wina i na naszych oczach obtrącił szyjkę butelki o trzepak na podwórzu i pił z kompanami" - zeznawał adwokat Talikowski.

Ocaleni z egzekucji żyli w traumie. Czasem tak silnej, że nie pozwala nawet po kilkudziesięciu latach na powrót do tamtych wydarzeń. W 2005 r. odbył się pokaz filmu "Bitwa o Warszawę". Wystąpił w nim ocalony z egzekucji pod cerkwią Wiesław Kępiński. Po programie zadzwonił do niego znajomy z informacją, że z egzekucji tej ocalała jeszcze jedna osoba - dziewczynka, którą Kępiński doskonale pamiętał. Jednak Maria C. nie zgodziła się na podanie Kępińskiemu swoich danych adresowych.

Historia rzezi Woli nie doczekała się wielu opracowań. Jeśli się pisało o sierpniu 1944 r. w dzielnicy, to przez pryzmat walczących powstańców. Jednak pamięć o ludobójstwie od kilku lat wzbudza coraz większe zainteresowanie lokalnych środowisk. Jan Zieliński, lekarz z Instytutu Gruźlicy i Chorób Płuc, wydał książkę "Szpital dobrej Woli", w której opisuje dzieje szpitala podczas wojny. Pojawiły się tablice upamiętniające miejsca kaźni. W 2006 r. Michał Rogalski nakręcił film "12 ton. Oni wszyscy tam są". Punktem wyjścia stał się pomnik nagrobny na Cmentarzu Powstańców Warszawy. Po wojnie, w 1946 r., odbył się tu symboliczny pogrzeb 115 tys. osób. Złożono 12 ton prochów. Znaczna część to prochy mieszkańców Woli.

 

Korzystałam m.in. z książek : "Ludność cywilna w powstaniu warszawskim. Pamiętniki, relacje, zeznania", "Zbrodnie niemieckie podczas powstania w Warszawie" w: Biuletyn Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, Wiesław Kępiński "Sześćdziesiąty pierwszy", Jan Zieliński "Szpital dobrej Woli" oraz relacji zamieszczonych w Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego.



Ludobójstwo, eksterminacja, rzeź