Archiwum  

Życie z dnia 2002-06-29

 

Robert Krasowski

Czekając na odwilż, czyli umysł nadal zniewolony

 

Czemu ludzie, którzy mieli tak wielkie zasługi w czasach opozycji, tak kiepsko wypadli w okresie wolności? Na to pytanie najlepiej odpowiada czołowy krytyk "Solidarności" - Andrzej Walicki

Kto zna teksty Andrzeja Walickiego jedynie z pobieżnej lektury, może się zdziwić, widząc jego nazwisko wśród realistów. Owszem, polemizował on ze schematycznością obrazu Peerelu, na którym władza musiała być czarna, a "Solidarność" jaśnieć wszelkimi cnotami. Jednak sam zaproponował coś bardziej karykaturalnego - negatyw, na którym białe stało się czarne, a czarne białe. PZPR zamienił się w obóz patriotów-reformatorów, którzy śmiało i mądrze liberalizowali socjalizm, w czym przeszkadzała im Moskwa oraz solidarnościowa opozycja.
W opisie historii jest miejsce na różnice zdań, ale gdy ktoś ogłasza triumf Napoleona pod Waterloo, spoglądamy na niego ze zdziwieniem. Rośnie ono, gdy okazuje się, że autor jest nie tylko wybitnym intelektualistą, ale także namiętnym wyznawcą politycznego realizmu. Jednak ze szczególnym defektem - w ogóle nie rozumie polityki. Walicki opisywał ją zawsze jako pochodną sfery dla niego najważniejszej - przestrzeni intelektualnych wyborów. A to kiepska perspektywa. Opisywany z tego miejsca PZPR w niczym nie przypominał prawdziwego. Inaczej rzecz się miała w przypadku opozycji. Na jej temat Walicki sformułował kilka rozpoznań o wielkim politycznym znaczeniu. Jak to się stało? Otóż ten wybitny historyk idei całe życie strawił na badaniu zachowań intelektualistów. A tak się złożyło, że właśnie ta grupa zbudowała polską opozycję.

Odwilżowe alleluja

Szczególne zainteresowania podyktowała Walickiemu historia. Przyszło mu studiować w wyjątkowym miejscu i czasie - w apogeum stalinizmu na najbardziej zsowietyzowanym wydziale, na rusycystyce. Jeśli studnia komunistycznego obłędu miała dno, to musiało się znajdować właśnie tam. Młody Walicki wyszedł z tej próby bez ukąszenia. Rozwinięty intelektualnie ponad swój wiek w oficjalnej ideologii dostrzegł zwykły bełkot. Dodatkowo stabilizowało go doświadczenie rodzinne - ojciec, były AK-owiec, właśnie oglądał Polskę zza krat. Na komunizm Walicki nie zareagował jednak jak na chwilowe szaleństwo. Obserwując łatwość, z jaką ulegano ideologicznemu terrorowi, potraktował komunizm poważnie. Jako wydarzenie dziejowe.
1956 rok powitał jako wyzwolenie. Władza zdecydowała się odejść od najstraszliwszego elementu sowieckiego komunizmu - władzy nad umysłami. A to znaczyło, że totalitaryzm pada - jego miejsce zajmują rządy autorytarne. Walicki dostrzegł w tym prawdziwą rewolucję. Radykalną zmianę jakościową oraz upadek tej kostki domina, która wywróci cały komunistyczny porządek. Bo przecież rezygnacja z rządu dusz była sygnałem, że komunistyczne elity porzuciły swą ideologię. Same jeszcze o tym nie wiedziały, ale od jasności ich myśli ważniejsza była siła ich wiary. A ta - zdaniem Walickiego - była coraz mniejsza.
Po 1956 roku Walicki uznał, że Polską rządzą eks-komuniści. To rozpoznanie sprawiło, że politykę utożsamił z popychaniem elit partyjnych w stronę bezideowego i zliberalizowanego autorytaryzmu. Kryło się w tym bardzo ciekawe przekonanie - że podmiotem polskiej polityki nie są już elity władzy, ale opozycja. To ona sprawia skutki i to ona - jako myśląca bardziej trzeźwo - ma uświadomić władzy, iż jej interesy nie są tożsame z komunizmem.
Ta konstrukcja - intelektualnie bardzo atrakcyjna - sprowadziła jej autora na polityczne manowce. Uznał on, że głównym polskim problemem jest... opozycja. Arogancka i bezkompromisowa, która zamiast cierpliwie z władzą rozmawiać, stawia ją brutalnie pod ścianą. Walicki tak się zapędził w krytyce opozycji, że - wyostrzając tło - zaczął idealizować partyjne elity. Bez żadnych podstaw dostrzegł w nich grupę rozsądnych ludzi, którzy tylko czekają na gest opozycji, by zawrzeć historyczny kompromis. Skupiony na krytyce opozycji Walicki zignorował zachowania władzy. A zwłaszcza te, które zaprzeczały jego teorii - nie chciał widzieć, jak potraktowała Kisielewskiego, jak odtrąciła realistów ze Znaku, jak zaostrzyła swą propagandę. Zamiast tego piętnował brutalność KOR-u i "Solidarności", które przyjęły strategię wymuszania na władzy kolejnych swobód. W latach 80. Walicki tak zaplątał się w polskich realiach, że zdarzało mu się bezkrytycznie powtarzać tezy oficjalnej propagandy. A w 90. pochylił się z troską nad politykami z SLD, których poddawano ponoć okrutnym szykanom.
Ekstrawagancje politycznych diagnoz Walickiego sprawiły, że większość środowisk opozycyjnych zlekceważyła jego teksty. Przy okazji przeoczono jedno z najciekawszych rozpoznań na temat polskiej polityki. Oraz najlepsze wyjaśnienie postępowania opozycji zarówno w czasach PRL, jak i w latach 90. Ale po kolei...

Jak wyjść z hańby domowej

Walicki nie uległ czarowi komunizmu. Przebywając w oku ideologicznego cyklonu, pozostał normalny. Poza jedną sprawą... Wśród rozgorączkowanych stalinistów nabawił się odruchu nieustannej samoobserwacji. Ciągle sprawdzał, czy się aby nie zaraził. I to mu pozostało na zawsze. Tropił objawy intelektualnego zniewolenia - u siebie i u innych. Jego introspekcja została nastawiona na wyszukiwanie wszelkich śladów intelektualnej zależności. Eksperymentował na sobie, żeby zrozumieć gdzie są te słabe punkty, w które uderzał komunizm. Po 25 latach opublikował "Spotkania z Miłoszem" - kapitalną analizę "Zniewolonego umysłu" przeplataną fragmentami dzienników Walickiego. Ze "Spotkań" wynikało jasno, że troska o intelektualną niezależność stała się jego obsesją.
Walicki nie zgodził się z Herbertem czy Herlingiem-Grudzińskim, że intelektualiści zaangażowali się w komunizm ze zwykłego oportunizmu. Podobnie jak Miłosz dostrzegł w tym intelektualną chorobę. Bardzo dobrze poznał środowisko najsilniej komunizujące - warszawskich filozofów. Zarówno tych od Schaffa, którzy trwali u boku partii co najmniej do końca lat 60., jak też rewizjonistów - Baczkę, Kołakowskiego oraz ich mentora - Krońskiego. I dostrzegł u nich ideowy autentyzm. Widział jak ci młodzi hunwejbini wykańczają Tatarkiewicza, słyszał, że Baczko przychodził na seminarium Kotarbińskiego w mundurze, ale obok agresji i woli robienia kariery dostrzegł także szczerość. Oczywiście poznał też inne postawy - jego przyjaciele Najder i Herbert twardo twierdzili, że komunizm to idiotyzm plus zdrada. Jednak to świadectwo w niczym nie zmieniało diagnozy, że część intelektualistów naprawdę przyjęła - jak to pisał Miłosz - Nową Wiarą.
Wszystko, co czyniło komunizm tak wstrętnym, Walicki zamiast oceniać postanowił skatalogować. I nakreślił portret osobowości komunistycznej - zestaw postaw intelektualnych, które zrodził komunizm i które go potem wspierały. Zręby tego portretu nie były kontrowersyjne - emocjonalne traktowanie rozpoznań intelektualnych, moralna presja na ich przyjęcie oraz irracjonalna wiara, że taka jest konieczność dziejowa. We wspólnocie opartej na takich postawach panował intelektualny konformizm, quasi--religijny fanatyzm, moralny terror oraz kult kolektywnej mądrości.
Doświadczenie zawodowe - warsztat historyka idei - sprawiło, że komunistyczną umysłowość potraktował poważnie. Walicki należy bowiem do tych ludzi, którzy czytali wszystko, pamiętają wszystko, a to pozwala im śledzić ewolucję różnych myśli, tropić ich kolejne wcielenia. Dzięki tej perspektywie wiedział, że żadna idea nie rodzi się nagle ani nagle nie umiera. Stąd zrodziło się przekonanie, że wyjście z komunizmu nie polega na karaniu komunistów, czy też polemice z nimi. Istotą jest przyjęcie postawy intelektualnej odpornej na komunizm. Antykomunizm Walickiego - sformułowany w głębokim Peerelu - skupił się więc nie na walce z dolegliwościami komunizmu, ale z podatnością na niego. I to podatnością szczególną - intelektualną.

Uwalnianie umysłu

Po odwilży Walicki stał się pryncypialnym piewcą niezależności intelektualistów. Widział w niej wartość nie tylko zawodową, ale dziejową. Bo lekarstwem na komunizm jest intelektualna trzeźwość, autonomia myśli i odwaga sądu. Tymczasem polska odwilż nie wyzwoliła myśli. Mimo że władza zezwoliła, polscy intelektualiści ze swobody nie skorzystali. Stworzyli salony karmiące się najpłytszymi, zachodnimi nowinkami. Brakło w nich powagi i woli zrozumienia wydarzenia, w jakim uczestniczyli. "Wyzwoliwszy się z tego zaczadzenia i zahipnotyzowania czasów stalinowskich - pisał zdumiony Walicki - środowiska te zaczęły bardzo łapczywie chłonąć nowe prądy intelektualne Zachodu, często zapominając o tej misji, jaką tradycyjny inteligent polski, a także rosyjski, powinien spełniać. Uprawiano humanistykę jako zabawę, jako targowisko próżności czy pewną estradę, na której można się popisać znajomością najnowszych mód, a nie dokonuje się selekcji tych idei z punktu widzenia tego, co ma jakiś związek z naszą rzeczywistością i da się przełożyć na nasze realia".
Jednak płytkość myśli to mniejsze zło. Większym okazało się to, że niezależność myśli znowu przegrała z polityką. Z tej perspektywy krytykował Latające Uniwersytety, w których widział ostentacyjne wyzwanie rzucone władzy, a nie troskę o poszerzenie wolności myśli. Tymczasem niezależność myślenia jest wartością samoistną. Intelektualiści - dowodził Walicki - nie muszą reprezentować elity czynu. "Powinni bronić wartości, przeważnie tych samych, o które chodziło opozycjonistom, na gruncie ich własnych warsztatów naukowych".
Walicki miał wielkie pretensje również o to, że intelektualiści znowu poszli do polityki stadnie, kierowani emocjami, a nie rozumem. I tak też potem postępowali. W ten sposób Polska utraciła intelektualistów. Grupę, która swoje kompetencje poznawcze powinna wykorzystać do łagodzenia sporów politycznych oraz do kształcenia opinii publicznej. Zamiast tego elity oddały się walce, w której polityczne cele stały się najważniejsze. W praktyce oznaczało to, że "inteligencja polska poddała się procesowi intensywnej antykomunistycznej samoindoktrynacji". Dlatego rolę społecznego mediatora musiał przejąć Kościół. Bo tylko on zachował jeszcze potrzebę chłodnego oglądu rzeczywistości.

Zniewoleni z opozycji

Nie miejsce tu, by rozstrzygać, czy słuszne było redukowanie antykomunizmu do intelektualnego nonkonformizmu. Istotniejsza była konkluzja, że na intelektualnego agresora wyrosła opozycja, która operuje swoim mitem, która głęboko wierzy w swe cele, która innych do tej wiary przymusza i która twierdzi, że przemawia w imieniu Historii. Ekskomuniki, bojkot środowiskowy, potępienia - te wszystkie opozycyjne metody uznał Walicki za przejaw "posttotalitarnej kultury politycznej".
Jego uwagi potraktowano jako lament upartego ugodowca - jako krytykę linii politycznej opozycji, a nie jako opis jej umysłowości. Tymczasem Walickiemu chodziło o coś znacznie poważniejszego - o ciągłość postaw politycznych u władzy przed odwilżą i w opozycji po niej. Ciągłość biorącą się nie z taktycznych rachub, ale z przejęcia wyobrażeń i reguł wprowadzonych do polityki przez PZPR. Począwszy od takich metod jak polityzacja kultury (od lat 70. to opozycja traktuje kulturę jako narzędzie formułowania politycznego sprzeciwu), skończywszy na przejmowaniu głównych pojęć - na przykład o jedności moralno-politycznej narodu.
Dlaczego tak się stało? Zdaniem Walickiego zadecydowała o tym ciągłość personalna. To, że opozycja formowała się ze środowisk rozczarowanych eks-komunistów. To ich osobisty zawód, a nie okrucieństwa późnego PRL, sprawiły, że przeciw PZPR zmobilizowano tak silne moralne oburzenie. "Tylko tych, których się uważało za swoich, można traktować w kategoriach zdrady, zaprzaństwa" - komentował zjadliwie Walicki.
Formułowanie takich uwag nie przysparzało mu popularności. Zwłaszcza że kiedy on liczył ciosy zadane niezależnym myślom, inni widzieli te zadawane pałą w bardziej bolesne miejsca. Mimo że Walicki miał wielu przyjaciół w opozy-cji, czuł się coraz bardziej niezręcznie, aż w końcu jesienią 1981 roku przyjął zaproszenie i wyjechał na uniwersytet do Australii. Tam nadal pisał o Polsce, coraz silniej krytykując opozycję. W jej zachowaniu widział już tylko histerię.

Klimat wojny na górze

Nie trzeba dodawać, że Walickiego przestano traktować poważnie. Zwłaszcza po 1989 roku, kiedy krytykowana przez niego opozycja odniosła swój olbrzymi sukces. Tymczasem właśnie w cieniu tego sukcesu dokonał się dowód na prawdziwość analiz Walickiego. Opis mentalności politycznej opozycji uderzył nagle swą trafnością, gdy politycy solidarnościowi zwrócili się nie przeciw PZPR, ale przeciw sobie. Poziom ówczesnych emocji, agresji i fanatyzmu był czymś niebywałym. Obóz solidarnościowy rozpadał się nie w atmosferze ostrych napięć - co byłoby zrozumiałe - ale w klimacie absolutnej wrogości. Strony po prostu się nienawidziły. Zarzucano sobie nie głupotę czy cynizm - oskarżenia w polityce normalne - ale oszustwo, kradzież i zdradę.
Demonizacja przeciwnika nie była brutalnym chwytem politycznym. Prawda była dużo gorsza. Michnik naprawdę wierzył, że Olszewski szykował zamach stanu. Macierewicz naprawdę myślał, że Polską rządzi agentura. Wierzbicki szczerze dowodził, że w Magdalence Michnik z Kiszczakiem podzielili się władzą. Najbardziej przytomni politycy i publicyści uważali, że Wałęsą - poprzez Wachowskiego - rządzi KGB. Albo że Oleksy jest zwykłym zdrajcą. I to trwało przez wiele lat.
Szczególnym przypadkiem okazała się prawica. Jeszcze pod koniec dekady przeprowadzono ogólnopolskie auto da fe na ostatnim demonie zła - Tomaszewskim (postaci ciekawej jedynie dla prokuratorów). Ale przecież wewnętrznych rozłamów, w których przeciwnikom zarzucano agenturę, w których strony licytowały się poziomem histerii i obłędu, była niezliczona ilość. Obserwatorzy chętnie przypisywali to jakiejś metafizycznej naturze polskiej prawicowości. Nieprawda, tu fanatyzmu było jedynie więcej. Ale proces destrukcji objął całą posolidarnościową scenę politycznej - z Unią Wolności i Unią Pracy włącznie. Pierwszej dekady nie przeżyła żadna partia - ani lewicowa, ani centrowa, ani prawicowa. Wiele jest tego powodów, ale najważniejszym z nich jest owa "posttotalitarna kultura polityczna". Żarliwość, emocjonalność, histeryczność.
Oczywiście dotyczyło to nie tylko sfery polityki. Podobnie było w publicystyce. "Gazeta Wyborcza", "Gazeta Polska", dawne "Życie Warszawy" i późniejsze "Życie", "Tygodnik Solidarność" - te tytuły ze sobą nie polemizowały, one się nawzajem zwalczały, upatrując w przeciwnikach śmiertelne zagrożenie dla Polski. Gazety organizowały wokół siebie moralne grupy nacisku, co mięksi podlegali ekskomunice, na przeciwników szukano haków. Dokładnie tak samo jako w latach 80., tyle że dopóki naprzeciw stał PZPR, wszystko wydawało się normalne. Ot, jedyna broń dostępna dla słabych. Okazało się jednak, że stosowanie terroru moralnego, wietrzenie zdrady, obsesja agentury weszły opozycjonistom głęboko w krew. Oni nie potrafili inaczej się spierać jak fanatycznie, nie potrafili mówić nie krzycząc, nie potrafili liczyć korzyści, a jedynie licytować się swym oddaniem imponderabiliom. Prawica przez lata nie potrafiła się zjednoczyć z tego tylko powodu, że interes, rachunek, kompromis - te podstawowe pojęcia polityczne - były im nie tyle nieznane, co raczej nienawistne. Bo za komuny interes przegrywał z misją, a kompromis był zwykłą kolaboracją.
Czy opozycja mogła być inna? Tego nie wiemy. Walicki wierzy, że gdyby intelektualiści zachowali trzeźwość w latach 70. i 80., opozycja nie byłaby aż tak nawiedzona. Może ma rację, choć gdyby został w Polsce i tu śledził propagandę stanu wojennego, być może myślałby inaczej.

Wojna na pióra

Tak czy owak, lata 90. pokazały, jak trafny był opis opozycji przeprowadzony przez Walickiego. A także charakterystyka intelektualistów. Dopiero wtedy zobaczyliśmy, jakim przekleństwem są elity, które wyzbywają się roli mediatora, same angażując się w politykę. Polscy intelektualiści podzielili się podług lojalności partyjnych. Jedni podpisywali listy w obronie Jacka Kuronia, drudzy Jana Olszewskiego, żaden natomiast nie pisał, że obydwaj podsycają niezdrowe emocje, albo że tej wiosny chcą zobaczyć wiosnę, a nie politykę. Każda gazeta miała swoje dyżurne autorytety, które podważały moralną wartość autorytetów strony przeciwnej. Szczypiorski kontra Herbert, Miłosz kontra Herling. Emocje były tak wielkie, że w dniu śmierci Herberta Jastrun miał do powiedzenia tyle tylko, że na starość Herbert stał się wariatem. Jeszcze gorętsze były reakcje na wydarzenia bezpośrednio polityczne. Na przykład sławne słowa, które padły w 1995 roku po wyborze Kwaśniewskiego. Cywiński powiedział wtedy, że życzy nowemu prezydentowi, "by go szlag trafił", a Rymkiewicz oświadczył, że jedyne, co ma do powiedzenia wyborcom Kwaśniewskiego, to "jebał was pies".
W gorącym klimacie tamtych lat nawet tolerancji broniono w sposób nietolerancyjny, nawet liberalizm zaprowadzano pod przymusem. Zwolennicy społeczeństwa otwartego wykazywali się kulturą polityczną talibów. A wszystko to działo się nie za sprawą młodości demokracji. To było dziedzictwo lat wcześniejszych. Przekonaliśmy się, że zachowanie się opozycji w Peerelu nie było metodą, ale szaleństwem, być może koniecznym, ale jednak realnym. Wtedy też dowiedzieliśmy się, że w polityce moralistyka jest pułapką, nawet gdy obstaje przy słusznych kwestiach. Obraca się przeciw sobie, bo w polityce potrzeba moralnej samorealizacji nigdy nie znajdzie swego ujścia.

Spór z Michnikiem o Dmowskiego

Dziś w Polsce krytyka moralistycznej polityki kojarzy się głównie z Michnikiem. Tymczasem Walicki właśnie w nim widział głównego proroka moralizatorstwa. To on w latach Peerelu narzucił opozycji bezkompromisowość i ryczałtowe potępienie przeciwnika. On budował strategię totalnej delegitymizacji PZPR. Co prawda po upadku partii uznał, że można przejść do strategii narodowego pojednania, jednak nie potrafił już nakłonić do tego innych. Jego moralistyczny antykomunizm został przekazany prawicy.
Spór Walickiego z Michnikiem - dwóch zwolenników historycznego kompromisu: jednego, który chciał pojednania z elitami PZPR w czasach PRL, drugiego, który głosił to dopiero po upadku Peerelu - zasługuje na osobny tekst. Tu warto wskazać na ten aspekt polemiki, który dotyczył Dmowskiego. Bo w nim dobrze widać paradoksy realizmu politycznego w czasach PRL. Otóż zarówno Michnik, jak i Walicki w oparciu o Dmowskiego sformułowali w latach 80. dwa sprzeczne ze sobą projekty. Oba w pełni realistyczne.
W tym okresie Dmowski został na lewicy zrehabilitowany - ciepło piszą o nim Cywiński, Toruńczyk, Michnik. A do jego politycznych postulatów nawiązuje cała opozycja. Dmowski był bowiem prekursorem tej metody politycznej, którą zastosowała opozycja po stanie wojennym - stałej aktywizacji mas, nieustannych bojkotów, protestów, petycji. Celem tej presji było wymuszanie ustępstw na władzy, a lojalności wobec opozycji na społeczeństwie.
Dmowski krytykował ideę ugody, zarzucając jej brak realizmu. Kiedyś nawet ułożył wierszyk na ugodowców, którzy "twierdzą, że bat dupie mniej plag wlepi, gdy się ta nadstawi lepiej, i do bata rzekną: Bracie, ja lojalnie spuszczam gacie". Taką też antyugodową strategię przyjęła opozycja w latach 80. I - co by nie mówił Walicki - wygrała. PZPR został tak sponiewierany, że sam oddał władzę. Stało się tak nie dlatego - jak chciał Walicki czy Łagowski - że opozycja dogadała się z władzą, ale dlatego, że z władzą w ogóle nie chciała rozmawiać. Że zdefiniowała ją - i narzuciła społeczeństwu ten wizerunek - jako uosobienie totalitarnego zła.

Trzy patriotyzmy

Ale jest i druga strona tego medalu. Walicki wspomina, że w latach 1977-81 uświadomił sobie w pełni "tragiczną niedojrzałość, niemal infantylność czysto emocjonalnego modelu patriotyzmu". Zrozumiał, że patriotyzm nie jest zbiorem emocji, ale "powinien być równoznaczny z wyostrzonym poczuciem odpowiedzialności za ojczyznę". A zatem, że opozycja nie powinna rozumować w kategoriach moralnej słuszności, lecz zimnego rachunku. Który uwzględnia ewentualne straty.
Pod wpływem fascynacji Dmowskim - fascynacji w przypadku liberała Walickiego równie perwersyjnej jak u Michnika - powstał tekst "Trzy patriotyzmy", pozycja o randze "Myśli nowoczesnego Polaka". Zarysował w niej Walicki trzy modele patriotyzmu - trzy polskie tradycje, które realnie kształtują nasze postawy. Pierwszy model - sarmacki - zrodził się w czasach demokracji szlacheckiej. Dobrze go streszcza hasło "nic o nas bez nas". Jest tu i godność, i poczucie suwerenności narodowej. Podlane są one kolektywistycznym sosem - od liberum weto poczynając (wzięło się ono nie z indywidualizmu, ale z ducha jednomyślności), a kończąc na wyobrażeniu, jakie szlachta miała na siebie - jako jednej rodziny, wspólnoty polityczno moralnej. Drugi model - romantyczny - wziął się z idealizacji narodowego dziedzictwa, któremu należy się heroiczna wierność. Tu klęski gloryfikowano jako moralne zwycięstwa. Zaś służba świętej idei narodowej sprawiała, że od polityków oczekiwano moralnej nieskazitelności, nie zaś przyziemnej skuteczności.

Obie te tradycje złożyły się na patriotyzm antykomunistycznej opozycji. Pierwsza spętała go mechanizmami moralnej presji, druga wzmocniła jej antypragmatyzm, głosząc - jak to pisał Mickiewicz - pogardę dla "ludzi rozsądnych" i pochwałę "ludzi szalonych". W tych formułach liczyły się wola narodu i misja narodu. Skrajnie przeciwne rozwiązanie zaproponował Dmowski. Otóż od woli i misji ważniejszy jest interes narodu. Polityk nie ma ulegać rządzonym, ale przeciwstawiać się im, gdy zechcą czegoś, co im szkodzi. Bo klęska jest zawsze klęską, a nie moralnym zwycięstwem.
Tę realistyczną formułę przyłożył Walicki do współczesności. Wnioski były oczywiste. Otóż opozycja solidarnościowa absolutnie wzgardziła politycznym rachunkiem. Myślenie w tych kategoriach traktowano jako zdradę. Przykładem jest choćby to, że mimo klęski stanu wojennego, w niezmienionym kształcie pozostawiono elity "Solidarności". Bo nikt nie oczekiwał od nich skuteczności, oni reprezentowali wolę narodu. I nie tylko. Zdruzgotany Walicki pisał, że nasi politycy nie walczą już o namacalne interesy kraju - oni walczą ze światowym komunizmem.

Wnioski końcowe

Jaki jest zasięg słuszności rozpoznań Walickiego? Jeśli chodzi o diagnozę polskich intelektualistów, to chyba stuprocentowy. Patrząc na miałkość i stadność naszego życia intelektualnego, trudno nie dostrzec, że opozycja dokończyła dzieło komunistów, wypychając na margines to wszystko, co było oryginalne. W wolnej Polsce zabrakło miejsca dla Szpotańskiego, Staniszkis, Łagowskiego, Hertza, Walickiego, tych wszystkich, których zaangażowania polityczne - albo ich zupełny brak - nie mieściły się w głównym nurcie życia politycznego. Po 1989 roku nie udało się odbudować tego, co jest solą kultury - enklaw dla dziwaków, ekscentryków, krytyków wszystkich i wszystkiego. Dlatego większość myśli - nie tylko na temat polityki - jest dziś w Polsce tak schematyczna.
W drugiej sprawie, opisie umysłowości byłych opozycjonistów, racje Walickiego również wydają się bliskie stu procent. Lata 90., samozniszczenie "Solidarności", cykliczne nawroty fanatyzmu, porażki w kontakcie ze zwykłymi ludźmi to wszystko pokazało, jak silnie opozycja uzależniła się od swojego przeciwnika.
Kwestia trzecia to ocena obowiązujących w Polsce wzorów patriotyzmu. Tu znowu Walicki ma absolutną rację. SLD płaszczy się przed społeczeństwem, prawica zaś zanim rozpozna realne potrzeby, zaraz się podnieci, tracąc przy tym wątek. W końcu przez 13 lat nie dowiedzieliśmy się, czy historyczny kompromis - współrządzenie z postkomunistami - Polakom się opłaca. Bo że jest to moralne świństwo, zdrada, to wiemy. To zostaje wykrzyczane na wstępie. Ale jaki byłby bilans korzyści i strat ekonomicznych, społecznych, politycznych? Tego nikt nie policzył. Poza jednym Kościołem, który z wielkim realizmem odróżnia posłannictwo od interesów.
Pozostałe rozpoznania Walickiego wydają się wątpliwe. Ocenę umysłowości opozycyjnej pomieszał on z oceną politycznych osiągnięć opozycji, co sprawia, że przeoczył jej historyczne zasługi. Wałęsę, Michnika, Geremka, Olszewskiego zredukował w istocie do oszołomów, którzy coś tam bezmyślnie w Kole Historii majstrowali. Natomiast na zasłużonych realistów wyrośli komuniści. Którzy? Tego Walicki już nie pisze. A szkoda, bo to byłoby najciekawsze. Gomułka? Jaroszewicz? Walicki przeoczył rzecz zupełnie banalną - że zakładnikami posttotalitarnej kultury politycznej byli nie tylko opozycjoniści, ale także rządzący. A z fanatyzmu dawnych lat otrząsali się oni znacznie wolniej, niż tego chcieli realiści - Walicki, Łagowski czy Dzielski.