Melchior Wańkowicz

O grafomanach tragicznych

 

 

Pasja pisarska to jest tajemnicze zjawisko. Zdawać by się mogło, że jest wprost proporcjonalna do tego, co pisarz pragnie wypowiedzieć, zmaga się z trudnością sformułowania tej wypowiedzi, zmaga się z otoczeniem, z wiekiem, z chorobą. Te wszelakie trudności, zasklepione dokoła wysokoprężnej substancji napierającej na rozwalenie skorupy, powodują pasję.

Tak jest, ale bywa i inaczej. To, co chce się wyzwolić, niekoniecznie musi być czymś wartościowym.

Pilniak opowiadał mi, że do Związku Pisarzy Radzieckich pielgrzymowali z najdalszych krańców ludzie obciążeni nieraz kilogramowymi rękopisami, czasem pierwsze partie drogi robiąc renami albo barkami wodnymi. Przychodzili po radę, ocenę, pomoc. W większości wypadków były to utwory nie nadające się do druku. Niedoszły pisarz ze skruszonymi wszystkimi nadziejami życia wychodził na schody. Związek mieścił się na pierwszym piętrze. Biedak był półprzytomny z rozpaczy. Na załamaniu schodów na półpiętrze była ubikacja. Wchodził do niej i wieszał się. Kiedy to powtórzyło się kilkakrotnie, władze Związku kazały dorobić klucz, aby zamknąć i te ostatnie drzwi dla finału pasji pisarskiej.

Zapewne byli to grafomani. Ale grafoman - to coś głębszego niż paniusia, której nagle zamarzyło się pisać o miłości, albo nastolatek, którego ciotki pochwaliły za wierszyk na urodziny mamy. Myślę o grafomanach tragicznych, których niewyżyta pasja popycha aż po próg samozniszczenia. Neron palący Rzym dla uzyskania podniety poetyckiej, w chwili śmierci wykrzykujący "Qualis artifex pereo!" przestaje być śmieszny - jest tragiczny. Znane są wypadki, gdy przenikliwi mężowie stanu albo szefowie koncernów, znani jako świetni organizatorzy, wstydliwie podsuwali redakcjom swoje utwory, które nie nadawały się do publikacji albo które (vide "Kultura") drukowano z estymy pozaliterackiej.

Nałóg grafomański, niszczący wszelkie ośrodki krytycyzmu. Zaobserwowałem kiedyś taki zdumiewający wypadek. Na emigracji byłem zaproszony na przyjęcie do pewnego dobrze prosperującego byznesmena. Gospodarz czytał paru dziesiątkom osób zebranych w salonie swój zupełnie niezdarny utwór. Skończywszy, zwrócił się do mnie o ocenę. Sam nie wiem, jak mogłem sobie pozwolić na reakcję, dla której nie miałem nawet usprawiedliwienia, jak Szopen zachęcany do fortepianu po świetnym obiedzie przez gospodynię melomankę: "Proszę pani, ja naprawdę bardzo mało zjadłem". Bo i zjadłem, i, co gorzej, wypiłem, i tu może być pies pochowany, bo powiedziałem, że od czasu Heinego nikomu nie udało się nic lepszego napisać.

Zapadła cisza; zreflektowałem się momentalnie i pomyślałem, że nie pozostaje mi nic innego, jak wymyślić jakąś ekskuzę i poszukać kapelusza. Tymczasem wzruszony gospodarz powiedział: - "Dziękuję. Teraz już wiem. Tak się zdarza, że w późnym dopiero wieku rozeznaje się drogę życia".

Któż z nas nie znał ludzi całe życie borykających się z losem; jakiś pisarz zbył ich utwór zdawkową pochwałą i unieszczęśliwił na całe życie. Ta ilość pracy, którą wkładają w swe usiłowania, jest zdumiewająca. Są jak ćmy krążące dookoła światła omkniętej dla nich latarni. A jeśli przypadkiem ta oddzielająca szybka (wydawca) się uchyli - giną.

Sądzę, że należy tępić próby grafomanów, aby im oszczędzić całożyciowych męczarni. Pasja raz rozbudzona definiuje ich, uważają się za ofiary polityczne czy obyczajowe, czy koteryjne. Ale ilekrotnie to robię, doznaję ciężkiego ściśnięcia serca; bo przecież zabijam w tych ludziach dążenie do wyżycia się.

Można by przypuścić, że grafomania zależy od jakichś układów fizjologicznych, tak jak pijaństwo endogeniczne albo odmiana homoseksualizmu wypływającego z przyczyn hormonalnych. Jednakże grafomania jest łachą tego samego pisarskiego nurtu, tej samej pasji, tyle że nie dopisał talent. 

Jest w tych niewyżytych mękach pisarskich coś godnego zastanowienia. Swift założony przez siebie klub literacki, do którego należało wielu czołowych pisarzy (jak choćby Aleksander Pope), nazwał "Scriblerus Club" (co można przetłumaczyć: "Klub Grafomanów"), a taką samą rolę odegrało w połowie XVIII w. w Rzymie "Stowarzyszenie Dyletantów". W USA na tej pożywce prosperują całe przedsiębiorstwa.

 

 

Melchior Wańkowicz "Karafka La Fontaine'a", 1981