Res Publica Nowa

 

W Warszawie

 

Małgorzata Baranowska

Są takie miejsca

 

 

"Wiara w genius loci nie jest przesądem. Jest to symbol owej tajemniczej siły, którą posiadają pewne miejsca, wciąż odradzające się, nieśmiertelne."

 

 

Był rok osiemdziesiąty czy osiemdziesiąty pierwszy. Lataliśmy nad ziemią. Nuda socjalistyczna wyraźnie się cofała pod naporem pomysłów i zaciekawień. Miała się potem pojawić w postaci groźniejszej, bardziej ponurej. Ale na razie adrenalina i wiosna.

To wcale nie znaczy, że byliśmy zadowoleni z istniejącego stanu rzeczy. Opóźnienie cywilizacyjne. Warszawa pustynna. Brak rozrywki i uwolnionej inicjatywy. Nuda zaczęła zwracać jeszcze większą uwagę. Przedtem, nie ruszana, mniej chyba doskwierała. Teraz się tak wydaje? Może. To już archeologia.

W każdym razie dużo tu zjeżdżało obcokrajowców, by zwiedzać naszą "Solidarność".

Czy chodniki były mniej połamane niż dzisiaj?

Udaliśmy się z kilkoma przyjaciółmi do pobliskiej (w stosunku do Pałacu Staszica) restauracji na obiad. Nagle pewna nie znana nam osoba z Kanady pilnie i miło zażądała rozmowy. Po co? - By uświadomić nam, jacy jesteśmy szczęśliwi. Tu, w Warszawie, nie tylko jest ciekawie, kipi życie, na każdym kroku coś starego (sic!), ale ludzie się do siebie odnoszą nadzwyczajnie.

A szło o zwykłą, najzwyklejszą rozmowę. Co chwilę wykrzykiwała: "Tu ludzie rozmawiają ze sobą! Tu ludzie rozmawiają!".

Męczyło mnie to przez następną prawie dekadę. "Rozmowa kontrolowana". "Ludzie tu rozmawiają". A jednak dalej się tu rozmawia.

Dziwnie zapyziałe, małe miasto rozciągnięte na olbrzymiej przestrzeni, widziane z daleka - czy wyglądało inaczej? Być może. Jego siła nie w budynkach?

Warszawa ma to coś. Siłę. Skąd? Nie wiadomo. Ale to miasto niezmiernie bogate. Bogate w siłę odradzania się, nowatorstwa, łapania okazji.

Jesteśmy akurat w okresie kolejnego odradzania się. Możemy na żywo obserwować tę siłę. Zamiast tego bardzo często słyszymy utyskiwania i oskarżenia pod adresem Warszawy i to z ust osób, którym się naprawdę powiodło. To dość dziwna cecha, w dodatku wyraźnie odróżniająca nas od zwierząt. Zwierzę, kiedy upoluje coś dobrego, nie ma zwyczaju się martwić. Może tylko głosy tych silnych i narzekających głośniej słychać?

Bo wydaje się, że ludzie skromni najbardziej lubią własne kąty - jakiś kawałek Pragi, jakieś nowe osiedle, jakieś miejsce na Grochowie czy Okęciu.

"Lubię Warszawę, bo w Warszawie jest wszystko" - to zdanie usłyszałam teraz od kilkorga młodych ludzi: uczniów liceum, studentów i młodej osoby po studiach. - Jadę tramwajem i ląduję gdzieś, nie wiadomo gdzie. Coś jak osobne miasto. Miasteczko inne od pozostałych części Warszawy.

To o Grochowie.

- Bo w Warszawie są takie osobne enklawy. Nie tylko Stare Miasto osobne. Także lotnisko na Bemowie. Osobno Praga. Osobno Mokotów. Sielce. Czerniaków.

Kapitalne! To, co wielu wytyka Warszawie, ten brak integracji, te nieprzystające często kawałki, zależne nie tylko od wielkiej katastrofy, ale i od zmiennych koniunktur, budzi zachwyt zwłaszcza ludzi młodych. Bo to różnorodność, niespodzianka. Jedzie się jakimś pustynnym pejzażem i ląduje w kawałku prawdziwego miasta. Robi się wyprawy na Stare Miasto.

Trudno w to uwierzyć, że nawet sztuczny śnieg się tam dowozi, żeby zrobić wydarzenie. Na takim skrawku! I widać tam całe fale młodzieży przyjezdnej z wielkich i pustynnych osiedli.

Odkąd szczególne miejsca miasta wspaniale się oświetla, nagle zrobiło się to inne miasto i jak w wielu starszych i pogodniejszych ludzie wędrują za światłem. Nie wiadomo, czy bardziej wstrząsający jest plac Teatralny, na którym dodatkowo zaczęto praktykować śpiewy, wizyty aniołów i świąt, czy na przykład Pałac Staszica, który nadzwyczajnie się prezentuje wraz ze swoimi tajemniczymi, rzucającymi cienie figurami pod kopułą. Światło zmienia nie do poznania tę nieco szarą świątynię nauki.

Ktoś powie, że to głupie, turystyczne uroki, nic już nie znaczące po tylu innych "piękniejszych" stolicach Europy. Tylko że ci, którzy tak mówią, sami jeżdżą do tamtych stolic i bez skrępowania pławią się w tamtych światłach.

Teraz wreszcie można o zmroku i wieczorem naprawdę dać się oczarować Starym Miastem, a właściwie całą, niepowtarzalną Skarpą. Nieprawdopodobne wieżyczki kościołów. Zjawiskowe Sakramentki, które z ciepłych przydymionych kolorów bliższych Wisłostradzie budowli wyłaniają się, jakby latały w swojej oszałamiającej bieli i w szmaragdowej kopule, stanowią zwornik nieba Starego i Nowego Miasta. Tak wygląda od Wisły, bo przecież stoją na Nowym Mieście. Teraz też niespodziewanego majestatu nabrały oświetlane wieczorami wieże kościoła świętego Floriana na praskim brzegu.

Zwraca uwagę swą doskonałością wszystko, co pozostawił barokowy architekt Tylman z Gameren. Sakramentki to właśnie jego dzieło. Jednak nienaruszony pozostał jedynie kościół Bernardynów, pod wezwaniem św. Antoniego Padewskiego na Czerniakowie, na drodze do Wilanowa. Tam cudowne sklepienie. A przecież to architekt pałacu Gnińskich (Ostrogskich), pałacu Krasińskich (on też zaplanował pierwszy ogród Krasińskich), projektant Łazienki Lubomirskiego, a więc według ulubionego stereotypu przewodników "ojciec Łazienek". Nie będziemy dalej wymieniać wszystkiego, bo, jak to w Warszawie, trzeba by się porozumiewać z duchami ludzi i budynków.

Wielu ludzi mówi: "bo ja lubię tylko jedno takie miejsce, no, może tylko kilka". No cóż. Panorama Warszawy jest piękna, ale nikt nie mieszka w panoramie. Każdy identyfikuje się z jakimś konkretnym miejscem. Z tym wiąże się nadzieja dla miasta. Jest nią nowy regionalizm. Pokazał to też konkurs na podanie własnego miejsca magicznego w Warszawie rozpisany przez "Gazetę Wyborczą", który cieszył się ogromnym, wcale nie przewidywanym przez gazetę, powodzeniem. Nowy regionalizm w połączeniu z upodobaniem warszawiaków do odkrywania, do rozwoju zrobi z Warszawy miasto nadzwyczajne. To się już toczy.

Nadzieją jest, mówiąc umownie, ulica Tarczyńska. Od kilku lat co roku organizowany jest festiwal ulicy Tarczyńskiej. W nim przede wszystkim Mironalia, poświęcone poecie Mironowi Białoszewskiemu, współtwórcy Teatru na Tarczyńskiej. Mamy tu wszystko. Mówię "mamy", bo pochodzę z Ochoty i mieszkam na Ochocie. Tutaj spotykają się pisarze, młodzi poeci, malarze, dzieci, klowni i teatr uliczny, wspominkarze i zespoły muzyczne, otwarta jest hiszpańska księgarnia i kwiaciarnia, galeria państwa Zbytniewskich i galeria myśliwska. W lokaliku z ciekawym wystroju art déco świetne potrawy polskie. Dobra kawa. Trudno wszystko wymienić, nawet z tych tylko rzeczy, które lubi stąd porywać, obowiązkowo na tych imprezach obecny, silny wiatr.

W każdym razie dotąd tylko obdrapane i biedne podwórka zamieniają się w jeszcze obdrapane, ale z widokami na przyszłość i rojne podwórka poezji. W gminie marzy się o uczynieniu z Tarczyńskiej prawdziwego, ciekawego deptaka. I Tarczyńska powoli się zmienia. A przecież to ulica naprawdę biedna. Przynajmniej tylko taką ją od zawsze pamiętam. Jakiś malutki zakład szewski, jakiś warsztacik naprawiający maszyny do pisania. Woń taniego alkoholu w powietrzu i nigdy nie odnawiane domy.

Dzielnica się już przyzwyczaiła. Ludzie tłumnie Mironalia odwiedzają. Ale, uwaga, ci, którzy tak na Warszawę narzekają, widocznie nie bywają na żadnych wieczorach literackich, spotkaniach z historią, wernisażach wystaw plastycznych ani koncertach. Bo chociaż teraz prawie każdego dnia jest naraz co najmniej kilka imprez, na które można bez obawy o nudę pójść, to na każdej z nich jest tłoczno. I zwraca uwagę duża ilość młodzieży.

Pamiętajmy, że znajdujemy się w mieście uniwersyteckim. I to, jeśli tak można powiedzieć, coraz bardziej uniwersyteckim. Prawdziwym dramatem wszelkich uczelni i szkół jest brak własnych lokali. Szczęśliwie, że ostatnio w "dzielnicy uniwersyteckiej" przybył obiekt tak już od lat niecierpliwie oczekiwany i potrzebny, do tego interesujący, a może po prostu piękny. Więc piękny. Kiedy się wejdzie o zmroku do oszklonego i nakrytego szklanym dachem przedsionka Biblioteki Uniwersyteckiej przy Dobrej, na Powiślu, znajdujemy się nagle w innym świecie dziwnego, ale pociągającego, książkowego akwarium. Z Wisłostrady także widać jakieś tajemnicze światła i niespodziewane kształty. Nareszcie Powiśle się ruszyło. I coraz więcej na nim studentów.

Oni też będą w coraz większej mierze nadawać ton miastu. Dobrze by było, żeby Warszawa częściej sobie o tym przypominała. Wielką klęską prasy warszawskiej jest to, że jak miasto od Wisły, tak ona od studentów się odwraca. Żeby nie wiem jak się oni starali i jakim wysiłkiem świetnie kończyli studia, w dużej części płatne, to dla prasy zawsze ważniejszy jest młodociany bandyta. Warszawa nie wydaje się być dumna z tej młodzieży, z której w dużej mierze żyje.

Ale miało być o urokach Warszawy. Otóż owa uniwersyteckość stanowi jej urok, jej młodość. A może tylko jedną z młodości. Niedawno opowiadała mi pewna studentka (studiuje już drugi wydział i to nie jest dziś tak rzadkie jak kiedyś), że lubi chodzić Krakowskim Przedmieściem, na którym zaczyna być zaniepokojona, jeśli kogoś nie zna. Niektórzy, jeśli wydział ma tu lokale, nie opuszczają prawie okolic Uniwersytetu. Czasem tylko odwiedzają jakichś kolegów w City, czyli w okolicach giełdy i banków. W Warszawie jest wszystko. Tak mówiła.

W ramach tego "wszystkiego" wybrała się ostatnio do lokalu przy kinie Muranów, żeby potańczyć. Bo w Warszawie jest lokal, gdzie raz w tygodniu tańczy się tańce węgierskie. A więc czardasz? Tak. W dodatku na początku wieczoru uczy się tam świeżo przybyłych podstawowych kroków. A raz w tygodniu to samo z tangiem argentyńskim. Co do tańców ludowych przy Elektoralnej mieści się Dom Tańca, gdzie się je tańczy.

Społeczeństwo polskie się starzeje, ale Warszawie to na razie nie grozi. Wielka liczba studentów, którzy zresztą w dużej mierze przemieszani są z ludźmi naprawdę starszymi, od których wynajmują pokoje, i duża liczba przyjezdnych w poszukiwaniu pracy czyni z Warszawy miasto młode.

Młodość miasta. Wznosi się ciągle nowe budowle. Pełno tu świeżo postawionych wieżowców i tak zwanych plomb. Królową wśród tych plomb stał się, lubiany przez wielu zaciekawionych nowymi formami warszawiaków, biurowiec Nowogrodzka 9 wychylający się ku ulicy jak jakaś srebrna matowa nawa okrętu. Piękna bryła i solidne wykończenie nadają mu stateczny i dostatni wygląd, co wcale nie cechuje wszystkich nowo powstałych budynków. Niektóre wyglądają, jakby przysiadły tu tylko na chwilę albo jakby się zwaliły, zbyt ciężkie, z jakiegoś nieznanego, podniebnego pojazdu.

Można powiedzieć, że po trochu znika problem Pałacu Kultury, przynajmniej jako jedynego wyznacznika centrum. Z różnych perspektyw możemy teraz podziwiać inne bardzo wysokie, coraz liczniejsze i niekiedy bardzo ciekawe budynki. Znowu odbywają się wielkie, rodzinne i sąsiedzkie dyskusje, których tematem jest rozbudowa. Osobiście czuję się dziwnie, bo ja już to widziałam. Tylko w innej skali. Kiedy się na drewnianych nosiłkach wnosiło cegły odzyskane z gruzów lub nowe. Były i dźwigi. Ale ja jeszcze bardziej lubię te dzisiejsze, chociaż, widocznie dla równowagi, mają przyczepione jakieś przerażające betonowe ciężary (czy to na pewno nie spadnie?). Są dziwnie kolorowe i jakby od mego dzieciństwa znacznie podrosły. A utrzymuje się, że przedmioty widziane w dzieciństwie potem wydają się mniejsze... Może to nie dotyczy dźwigów?

Czy w tym należy upatrywać uroków Warszawy? Ja uważam, że jak najbardziej. Różnorodność miasta pomnaża się poprzez tę nieprawdopodobnie szybką rozbudowę. A jednocześnie jeszcze długo nie uda się, a może nigdy, podzielić tego miasta na takie strefy, żeby w pewnych dzielnicach doprowadzić do całkowitego zamierania życia na noc. Mimo, być może, nadmiaru urzędników nie wygląda, by urzędy zwyciężyły i długo jeszcze, jeśli nie na zawsze, pozostanie tu miasto "poprzerastałe" różnymi funkcjami.

A między kamienicami o różnych funkcjach - zieleń. Pewien Paryżanin nie mógł się nadziwić, kiedy moja rodzina poprowadziła go z ulicy Polnej na Stare Miasto cały czas zielenią. Prawda, że i Skarpą. Ale właśnie Skarpa decyduje o tajemniczych korzeniach tego miasta. Warszawa nie ma magicznych siedmiu wzgórz, ale ma Skarpę. Ma Wisłę, którą wielu warszawiaków wymienia na pierwszym miejscu wśród swych ukochanych miejsc, i ma zieleń wzdłuż Wisły.

Co opisywał Stanisław Baliński, poeta na wygnaniu w Londynie w grudniu 1941 roku i co dedykował innemu bardzo warszawskiemu poecie - Lechoniowi? Oto fragment poematu Panorama Warszawy, gdzie Baliński do Lechonia "pisze Mickiewiczem":

Od południa, skąd Wisła wypływa faliście, Kontur miasta zaczyna się chwiejnie i mgliście. Nagle trysnął zielenią i lekko się wznosi Z wdziękiem, który o pędzel malarza się prosi Tu muśnięte spojrzeniem pogody łaskawej Kołyszą się wysoko ogrody Warszawy. Romantycznych Łazienek linia falująca Pnie się jak dzikie wino, o Aleje trąca; Na lewo - Belwederu ogród historyczny, A na prawo uśpiony cicho - Botaniczny; A za nim - Ujazdowski, a dalej Szpitalny I Frascati, ostatni ogród feudalny; Płyną, jeden za drugim, jak wiosenne chmury, Kreśląc na modrym niebie zielone kontury.

Wrócił konkurs przedwojenny na kwiaty na balkonie. Wreszcie balkony tutaj przelewają się od surfinii i innych fantastycznych kwiatów. Ktoś, kto dużo podróżuje, wymienił wśród uroków Warszawy nieprawdopodobną liczbę kwiaciarń. Nawet w okresie realnego socjalizmu tzw. badylarze warszawscy trzymali się nieźle i zawsze było tu coś zielonego do wazonu i do jedzenia. Teraz przywozi się tanie storczyki z Azji, ale na szczęście nie to wyłącznie decyduje o "Warszawie w kwiatach" (hasło przedwojenne).

Piszę ten tekst w kwietniu. O tej porze roku zwiedza się w Warszawie kwitnące magnolie: na placu Trzech Krzyży, na dziedzińcu Uniwersytetu, w Wilanowie, w niektórych miejscach na Ursynowie i gdzie się tylko o nich wie, na przykład przy malutkiej uliczce Zapolskiej. Właściwie to takie przejście między Raszyńską a Mianowskiego, chyba pozostałości wprowadzonej tu przed wojną zaplanowanej zieleni. Ale za to zobaczyć tam można wielkie drzewo magnolii.

Od wczesnej też wiosny najlepsze widoki kwiatowe w nowym, wielkim Ogrodzie Botanicznym w Powsinie, najświeższa zieleń wzdłuż Wisły i oczywiście kwitnące drzewa owocowe na działkach. To coś, czego na pewno nie znajdzie się w stolicach zachodnich. Kwitnące wyspy szczęśliwej i skromnej prywatności w środku miasta. Także dzielnicowe skwery i ogródki podwórkowe, czasem oczka wodne, jak na Szczęśliwicach - wszystkie one tworzą coś niepowtarzalnego.

Ktoś z Warszawy, mieszkający od lat we Francji, zwrócił mi uwagę, że w Warszawie jest mnóstwo księgarń. To mnie naprawdę zdziwiło. Ale przecież to zjawisko pokrewne temu, które zauważyła owa cytowana na początku Kanadyjka. Ona zachwycała się nie tylko rozmawianiem tutaj, ale i chodzeniem. Tu "ludzie jeszcze chodzą"- to dwadzieścia lat temu. Ale i dziś chodzą mimo takiego boomu na samochód. Jeszcze nie wszyscy kupują wyłącznie w supermarketach, gdzie i stoiska książkowe. Na tych, którzy chodzą pieszo, może jeszcze liczyć mała księgarnia.

Ten człowiek z Francji twierdził, że mamy dobrą sieć komunikacji w Warszawie, ale chyba nie musiał jeździć w godzinie szczytu. W każdym razie chodziło mu przede wszystkim o to, że w każde miejsce można się dostać komunikacją miejską. Tu ludzie jeszcze chodzą? Więc prawdziwa sieć komunikacji jest im jeszcze potrzebna. Kiedy odwiedziłam tego mieszkańca Francji, jakieś trzydzieści lat temu, już nie mogłam się nikogo spytać o drogę z pociągu, pod Orleanem, bo nikogo nie było na ulicy, nawet w ogródkach, a ci, co byli, śmigali opancerzeni swymi samochodami. Tak to też widziała u siebie owa Kanadyjka, która w Warszawie wykrzykiwała: "tu ludzie chodzą i spotykają się!".

Ciągle pozostaje sprawa wielkich osiedli. Właśnie niedawno odbył się happening z zapaleniem świateł w wieżowcu na Bródnie. Zapalono je tak, by wyszła liczba 2000. Wprawdzie nowe tysiąclecie się od tego nie zaczęło, ale nowa era osiedlowa na pewno tak. Wielu przecież wcale nie wierzyło, że to w tej zdezintegrowanej i zagubionej społeczności wielkich osiedli możliwe. Być może wszystko nabierze sensu. Wszyscy naraz zintegrowani światłem w oknach, wspólnym gestem symbolicznym. Takie rzeczy zostają.

Również takie: przy kościele pod wezwaniem św. Tomasza Apostoła, też w blokowisku, na Ursynowie, ksiądz zrobił na Boże Narodzenie szopkę z żywymi zwierzętami, w tym kozą, która jeszcze w czasie trwania szopki "niespodziewanie" urodziła koźlę. Po okresie świątecznym ksiądz zatrzymał zwierzęta w szopie przy kościele i to miejsce stało się celem pielgrzymek najmłodszych. W Warszawie jest wszystko.

Warszawa ma nawet wspaniałego poetę wielkiej płyty, wielkiego osiedla, wielkiego bloku. Inna rzecz, jaką wymowę mają blokowe wiersze Białoszewskiego. Z punktu widzenia literatury, jak i, chciałabym przypomnieć, historii - co nie zapisane, nie istnieje. To Białoszewski tchnął istnienie w pustynne osiedla. Sam w wierszu "Mój krzyk z okna" krzyczy - "Mało ludzi!". Trudno kogoś spotkać, patrząc z dziewiątego piętra mrówkowca. W wierszu "Ja stróż latarnik nadaję z mrówkowca":

Nie zabłądźcie. Bądźcie. Mijajcie, mijamy się, ale nie omińmy.

Wprawdzie chodzi o tajemniczych niezidentyfikowanych, którzy "latacie i jesteście popychani", ale dotyczy on przede wszystkim spotykania się, rozmawiania, chodzenia wśród siebie nawzajem. Rury, windy, korytarze łączące wysokie piętra, widoki na wiosenne topole, przerażające plotki i drobne przestępstwa łączą się w wierszach Białoszewskiego z codzienną mistyką życia w bloku i życia w blokowiskach i w Warszawie. W roku 1981 umówiliśmy się, że nagramy audycję radiową na temat: "blok-świat". Białoszewski na tę okazję napisał nawet wiersz o "geniuszku miejsca". Tyle że studio umówione było na czternastego grudnia, a wtedy wpuszczano już tylko wojskowych i Chopina.

Być może mówiłam tu o rzeczach drobnych. Nie jesteśmy w Rio i takiego jak tam karnawału tu nigdy nie będzie. Rzeczy drobne. Saska Kępa zapachnie bzem w piosence Osieckiej. Paru studentów zrobi sobie, podobno świetną, wycieczkę rowerową z Pragi, przez most Poniatowskiego do Łazienek i wszystko w nocy - bardzo mi polecali. Ciekawy jest też Park Skaryszewski, gdzie i zjeść bardzo smacznie można normalne pierogi z jagodami, na przykład, nie mówiąc o nadzwyczajnych ciastach, i dziecko na kucyku przewieźć. Pragi właściwie wcale nie omówiliśmy. Nie wzmiankowaliśmy nawet o czerwonej cegle, której istnieją wielcy amatorzy, niektórzy sądzą, że ginący jak amatorzy nagrań na czarnej płycie. Ale raczej liczba ich rośnie.

W tak doświadczonej przez los Warszawie, w której mało co z dawnych czasów, wydaje się, można odnaleźć, bywają i nieprawdopodobne niespodzianki. Przywoływany już tu gość - warszawiak z Francji, który tużpowojenne dzieciństwo spędził w enklawie ocalałych domów w okolicach Alei Jerozolimskich i biegał na każdą zmianę obrazków w fotoplastykonie, jakiś miesiąc temu oprowadzał po Warszawie swego syna i opowiadał mu o tamtych archaicznych obrazach. Mówił to, idąc Alejami po stronie Pałacu Kultury. Nie przyszło mu w ogóle do głowy, by po pół wieku szukać czegoś, co występuje w stolicach Europy wyłącznie w muzeach jako obiekt "martwy". Ze zdumieniem w samolocie za następną wizytą dowiedział się o tym, że fotoplastykon działa.

Między stroną Alei Jerozolimskich, gdzie znajduje się fotoplastykon, a stroną Pałacu Kultury czy raczej bliżej Dworca Śródmieście trudno się dopatrzyć integralności. Brak integracji. Szczęśliwie, że nie udało się dokończyć socrealistycznej integracji. A jednak niektórzy kochają MDM. Ci, którzy się tam wychowali. To często ci, których rodzice lub dziadkowie własnoręcznie te dzielnicę budowali, co nie jest bez znaczenia. Powoli MDM robi się zabytkiem. Pejzaż MDM-u nie naznaczył miasta tak bardzo jak Pałac Kultury, ale widoku na kościół Zbawiciela nie może przestać przesłaniać. Spotyka się już zresztą i wielbicieli Pałacu Kultury. Pejzaż pierwotny, dziecinny zdominuje naszą wyobraźnię nieodwołalnie.

Czy należało odbudowywać zabytki i to w kształtach, których często przed zburzeniem nie miały? Czy należy dalej to robić? Tak jak z pałacem Jabłonkowskich, którego odbudowano "skorupę"?

Pewna osoba poszła zwiedzić nowo odbudowany dawny ratusz. Kiedy tak stała i podziwiała widoczne wewnątrz nowe kondygnacje nie zgadzające się z fasadą, podszedł do niej starszy pan i spytał: "Podoba się pani ta wydmuszka?". Nie można mu nie przyznać pewnej racji. To tylko cienka foremka dawnego pałacu Jabłonowskich. A jednak jak świetnie razem z kościołem Sióstr kanoniczek pozwoliła zamknąć plac Teatralny i w końcu okazało się, że się udało zrobić coś w Warszawie bardzo rzadkiego. To znaczy w miejscu, które nazywamy placem, powstał właśnie plac, a nie bezkształtny wygwizdów ani ściśnięte do niemożliwości przez tłok uliczny rondo komunikacyjne.

Trudno przestać myśleć o placu Piłsudskiego jako o miejscu, gdzie skupia się nadzwyczaj bogata i prawie tu niewidoczna historia Warszawy. Grób Nieznanego Żołnierza to tylko mała, ale za to widoczna gołym okiem jej cząstka. Tam ciągle wieje przezroczysty wiatr historii. Ktokolwiek został nim owiany, nie może wrócić do mitycznej krainy bezwzględnej szczęśliwości. Pytanie, czy w ogóle taka kraina istnieje? To jest, zdaje się, jeden z powodów narzekania na Warszawę - utopijne wyobrażenie o wiecznym szczęściu "gdzie indziej".

Oczywiście, jak Warszawa - to grób. Nie uważam tego za coś dziwnego. Kolebką miast z prawdziwego zdarzenia są groby. Każdy z wielkim poświęceniem zwiedza Łuk Tryumfalny w Paryżu. Turyści całego świata dziwnie są uzależnieni od szacownych ruin wszystkich możliwych imperiów i nikt się temu nie dziwi. Dlaczego ma być dziwne, nudne lub przerażające, że w Warszawie zwiedza się największą galerię rzeźby, jaką są Powązki. Bo to nie Montmorency? A czy tam tak lecą kasztany? Czy snują się w listopadzie takie dymy i mgły?

Kamienie po imperiach nie są strzeżone przez aktorów, których idący na cmentarz widzieli przed chwilą w popularnym serialu, a teraz spotykają trzymających puszki na datki, i nie są oświetlane tysiącami prywatnych światełek, jak Powązki na Zaduszki. Nie mówię tu o urokach dzisiejszej Warszawy? Dlaczego? Bo tylko do Meksyku jeździ się na takie święta? Proszę więc spróbować zabrać jakiegoś cudzoziemca 1 sierpnia albo 1 listopada na Powązki. Prawdę mówiąc, niezależnie od przyczyn, te święta nie tylko się nie dezaktualizują, ale są coraz bogatsze i chce się tego czy nie, czy to zastanawia czy nie, należą do kolorytu Warszawy. Najważniejsze, że owe cmentarne odwiedziny nie są już, jak do niedawna bywało, jednym z głównych odruchów wolności wewnętrznej warszawiaków.

Jedną z dziwnych cech ludzkości wydaje się "niezbyt logiczna" zdolność adaptacji. Ludzie nigdy nie wyprowadzają się z miejsc zagrożonych kataklizmami, nawet jeśli byłoby dokąd. Mieszkają pod wulkanami i wracają tam po wybuchach. Podobno ziemia tam ma swoje wielkie zalety. Ale po trzęsieniach ziemi? Wracają także. Mieszkają, gdzie dzikie zwierzęta i straszne insekty, gdzie niebezpieczne choroby. Wracają po wielkich powodziach i cierpliwie znoszą małe.

Mieszkają też, mieszkali i będą mieszkać w Warszawie.

Warszawa to miasto bogate! Widać to po kolejnych grabieżach. Jak to się stało, że ono jeszcze żyje? Nie zamierzam uznawać za walor samego egzystowania Warszawy, ale jej rodzaj życia i to życia dzisiaj. Proszę się nie bać! Nie zamierzam wymieniać wszystkich wojen. Wydawałoby się, że wystarczy powstanie warszawskie. Ale mało kto myśli o tym, z czym Warszawa weszła w dwudziestolecie międzywojenne. Przecież urzędy rosyjskie, ewakuując się w obawie przed Niemcami, wywiozły całe biura i wszystkie dobra, jakie się im udało udźwignąć, a potem Rosjanie wysadzili warszawskie mosty. Po nich Niemcy przetopili nawet garnki ludności i numery domów warszawskich na broń. W każdym razie tak utrzymywano, zabierając, każąc oddać te sprzęty domowe, chociaż najbardziej chodziło o pognębienie mieszkańców terenów okupowanych.

Dwudziestolecie pokazało, jak niezwykłą siłę może mieć w Warszawie wolność. To tego właśnie bali się Hitler i Stalin, którzy solidarnie doprowadzili do materialnego unicestwienia miasta.

Tajemniczą siłę Warszawy charakteryzował w roku 1948 Jan Parandowski w odpowiedzi na ankietę "Kalendarza Warszawskiego" - dlaczego właśnie Warszawa? Oto cytat: "Wiara w genius loci nie jest przesądem. Jest to symbol owej tajemniczej siły, którą posiadają pewne miejsca, wciąż odradzające się, nieśmiertelne. Nie miał tej siły Babilon, Niniwa, Kartagina, była ona w Rzymie, Atenach. Gdy po zrzuceniu niewoli tureckiej, rozważano, gdzie założyć stolicę niepodległej Grecji, król Otton wskazał Ateny. Wydawało się to absurdem. Ateny - to była garść lepianek, zamieszkanych przez nędzarzy, pod ruinami Akropolu. Lecz król się uparł i zwyciężył. Ateny bowiem, w swej pustce, były czymś więcej niż przestrzenią, na której można rozplanować ulice i wystawić domy. Były hasłem, zaklęciem magicznym, powołującym do życia geniusza tego skrawka tej spiekłej ziemi. Taki sam geniusz kształtuje losy Warszawy".

Być może z bliskiej perspektywy trudno to dostrzec, ale dziś znów ujawnia się ta zagadkowa siła. Warszawa odrasta.



Małgorzata Baranowska - historyk literatury, pisarka. Pracuje w Instytucie Badań Literackich w Warszawie. Ostatnio opublikowała książkę Moja prywatna historia poezji.