POLITYKA - 12/2003




ADAM SZOSTKIEWICZ

Wojna już trwa

 

Konflikt iracki: zanim wybuchły walki, świat się śmiertelnie skłócił

 

Druga wojna iracka trwa od dawna, teraz wchodzi tylko w fazę krwi i ognia. Polska krew za Bagdad nie będzie przelana, tylko iracka, amerykańska, brytyjska, ale polityczne skutki wojny nad Zatoką nas nie ominą. My też możemy się znaleźć na otwartej już liście ofiar.

 

 

Druga wojna z Saddamem w istocie zaczęła się zaraz po atakach 11 września. Już dwa dni po zniszczeniach w Nowym Jorku i Pentagonie James Woolsey, szef CIA za Clintona, radził właśnie w Bagdadzie szukać mocodawców Osamy ibn Ladena. Woolsey jest członkiem konsultacyjnej Rady Polityki Obronnej przy Pentagonie, której przewodniczy "jastrząb jastrzębi" w ekipie prezydenta Busha - Richard Perle. Perle od początku kryzysu irackiego przekonywał Biały Dom, że Irakijczycy przyjmą wyzwolicieli z otwartymi rękoma i szkoda tracić czasu na uzgadnianie czegokolwiek z Narodami Zjednoczonymi, a nawet zachodnimi sojusznikami Waszyngtonu.

Strategia buszyzmu

To Perle uchodzi za ojca chrzestnego obecnej polityki Ameryki wobec reżimu Husajna. "Małym Perlem" jest Frank Gaffney, szef fabryki mózgów Center for Security Policy (Centrum Polityki Bezpieczeństwa) - autor "doktryny Busha", wedle której Ameryka ma prawo i obowiązek interweniować, nawet prewencyjnie, w obliczu zagrożeń ze strony reżimów autokratycznych, od Iraku przez Libię po Kubę. A Robert Kagan z fundacji Carnegie dołożył do tych idei swoją teorię o "Amerykanach z Marsa" i "Europejczykach z Wenus", czyli o fundamentalnej sprzeczności amerykańskiej i europejskiej wizji polityki międzynarodowej. Kagan uważa, że tylko siła jest skuteczną gwarancją demokracji i ładu w świecie.  Tak wykuwał się "buszyzm" - na długo przed drugim kryzysem irackim. Bush młodszy już w prezydenckiej kampanii wyborczej obiecywał, że rozprawi się z Saddamem raz na zawsze, bo tego wymaga bezpieczeństwo Ameryki.

Bestialski atak Al-Kaidy na Amerykę zadziałał jak ostroga. Prezydent Bush wypowiedział wojnę światowemu terroryzmowi i wszystkim, którzy go wspierają. Praktycznie cały świat ogłosił solidarność z Ameryką i zaakceptował uderzenie w talibów, którzy nie chcieli wydać Osamy i jego ludzi. Na tym sukcesy polityczne ekipy Busha się skończyły. Bush liczył, że akcja przeciwko Saddamowi zostanie uznana za dalszy ciąg akcji przeciwko Osamie. Że wojna wypowiedziana przeciwko "reżimowi zła" w Bagdadzie jest tak samo uzasadniona i usprawiedliwiona i przyniesie podobnie dobroczynne skutki.

Waszyngton podaje trzy główne powody, dla których trzeba iść na wojnę z Saddamem. Po pierwsze, iracki satrapa ma broń masowego rażenia, nie chce się do tego przyznać, może jej użyć przeciwko własnemu narodowi i innym państwom. Po drugie, w tej sytuacji świat (znaczy Ameryka jako jedyny dziś gwarant porządku międzynarodowego) ma dwie możliwości: albo tolerować Saddama i kontynuować presję ekonomiczno-polityczną, aż reżim da za wygraną, albo obalić Saddama i zastąpić go jakąś formą rządów demokratycznych. Naprawdę skuteczne i tańsze jest drugie wyjście. I w końcu: demokratyzacja Iraku uruchomi na zasadzie efektu domina procesy demokratyczne w innych państwach muzułmańskich, co zdejmie wielki ciężar nie tylko z Ameryki, ale i z Izraela i innych krajów Bliskiego Wschodu, a w sumie z całego świata. Dopiero obalenie Saddama da wreszcie prawdziwą szansę ożywienia bliskowschodniego procesu pokojowego i trwałe rozwiązanie tragicznej szarady izraelsko-palestyńskiej.

Ekipa Busha stara się też przekonać świat, że nie ma innych ukrytych celów. Nie chodzi więc o zemstę, o wyrównanie niezamkniętych rachunków z wojny 1991 r., a tym bardziej o krucjatę cywilizowanego Zachodu przeciwko barbarzyńskiemu i zbrodniczemu islamowi. Hasło "krucjaty" szybko wycofano z politycznego słownika prezydenta Busha. Nie chodzi o ropę - upiera się Biały Dom - bo przecież mogliśmy mieć złoża irackie już dwanaście lat temu, a zatrzymaliśmy ofensywę na Bagdad. Chodzi o ryzyko, jakie przedstawia reżim prezydenta Husajna. Ameryka i świat nie powinny i nie mogą go dłużej tolerować.

Podpiszcie czek in blanco

Na mocy tych argumentów rząd Busha zażądał od świata czeku in blanco, żyrującego obecną amerykańską politykę. I tu napotkał sprzeciw. Jego skala musiała zaskoczyć Waszyngton. Ale "buszyści" zamiast zrewidować swoje stanowisko, usztywnili się. Gdyby nie rosnące kłopoty najważniejszego sojusznika USA, premiera brytyjskiego Tonyego Blaira, który stanął w jaskrawej opozycji do poglądów własnego społeczeństwa, a nawet własnej partii i rządu, prawdopodobnie gorący etap wojny z Irakiem zacząłby się znacznie wcześniej. Logika wojny prewencyjnej nie przekonała ani części najważniejszych zachodnich sojuszników USA, ani tym bardziej opinii publicznej poza kręgiem Zachodu. Co gorsza, nie przekonała ona też sporego odłamu samych Amerykanów. Ogromny kapitał międzynarodowej solidarności z Ameryką zaczął topnieć. Dlaczego?

Zabrakło przekonującego dowodu. Na to, że Saddam ma ścisłe związki z Osamą. Że ukrywa broń masowego rażenia, w tym broń nuklearną, i szykuje się do jej użycia. Że misja inspektorów ONZ jest stratą czasu, a Saddam bawi się z nimi w kotka i myszkę. Innymi słowy, ekipa Busha nie zdołała przekonać znacznej części opinii międzynarodowej - w tym potęg takich jak Niemcy i Francja, Rosja i Chiny - że z walki z ideologicznym terroryzmem w stylu Al-Kaidy wynika logicznie konieczność zaatakowania Iraku i obalenia reżimu Husajna. Krytycy "buszyzmu" nie mają najmniejszych złudzeń: reżim Saddama zasługuje na najostrzejsze potępienie, ale z fanatyzmem Osamy łączy go tylko jedno: nienawiść do Ameryki i Izraela. To zaś nie wystarczy do podżyrowania wojennego czeku in blanco. Argumentacja ekipy Busha zbudowana jest na łańcuchu hipotez: jeśli, gdyby, skoro, a nie na twardych faktach. Dlaczego świat ma przyjąć amerykańską logikę wojny, a nie europejską (staroeuropejską) logikę presji i powstrzymywania? Słowem, dlaczego mamy wierzyć Waszyngtonowi na słowo, że nie było innego wyjścia niż wojna? Dlaczego Saddam jest większym zagrożeniem niż dyktatorzy Korei Północnej czy Iranu (lista jest dłuższa)?

Pax americana

Waszyngton odrzucił te wątpliwości i potępił je jako wyraz niewdzięczności, ślepoty, złej woli, a nawet zdrady, a także dowód historycznej amnezji. W krytykach polityki amerykańskiej umocniło to przeświadczenie, że tak naprawdę celem Waszyngtonu jest zaprowadzenie "pax americana", poddanie świata hegemonii Stanów Zjednoczonych. Chętnie, zwłaszcza w "starej Europie¨, nagłaśniano więc wpadki rządu Busha, podważające jego argumentację.

Ostatnio na przykład okazało się, że rzekome dowody na próby zakupu przez Irak uranu w Nigerii są sfałszowane, nie wiadomo tylko, kto podrzucił Amerykanom tę fałszywkę i w jakim celu? Chodziło o skompromitowanie USA czy wprost przeciwnie - o przyspieszenie wojny? Zanosi się też na skandal wokół Perlego. Prasa amerykańska ujawniła, że Perle nie tylko doradza ekipie Busha w sprawach bezpieczeństwa narodowego, ale zasiada jeszcze w firmie inwestorskiej, która działa w sektorze bezpieczeństwa narodowego, a więc mogłaby korzystać komercyjnie z informacji pozyskanych przez Perlego na zasadzie pierwszeństwa i wyłączności. Krytycy wciąż przypominają o powiązaniach polityczno-biznesowych jako tle obecnego kryzysu. Wielu członków ekipy Busha, z samym prezydentem włącznie, to nafciarze.

Więc może jednak jest coś na rzeczy w sztandarowym sloganie antybushowskiej lewicy, że to wojna o ropę? Ale uczciwość każe i w tym przypadku przedstawić dowody. Tych na razie brak. Co więcej, sprawa ropy jest bardzo skomplikowana. Że gra rolę w konflikcie, jest poza dyskusją. Ale na plan pierwszy wysunie się ona dopiero po obaleniu Saddama i zniesieniu sankcji ekonomicznych przeciwko Irakowi, kiedy nowe władze w Bagdadzie zaczną rozdzielać koncesje i kontrakty wśród koncernów i firm naftowych. To wtedy okaże się, kto i ile stracił lub zyskał na "zmianie reżimu" i takiej czy innej polityce swego rządu wobec kwestii Iraku. Dziś chodzi w niej o politykę, ropa jest tylko w tle. Roli, jaką odgrywa ropa w konflikcie, poświęciliśmy osobny raport ("Baryłki krwi").

Do mediów przeciekły też wiadomości o tajnym raporcie amerykańskiego MSZ, wylewającym kubeł zimnej wody na teorię domina - jedno z głównych oficjalnych uzasadnień likwidacji reżimu Saddama. Nie łudźmy się - stwierdza raport - trzeba długich lat i ogromnych wysiłków, by demokracja zakorzeniła się trwale na Bliskim Wschodzie. Ale wojna już trwa. I są już jej pierwsze ofiary. Straty ludzkie, zniszczenia, koszty wojny i łagodzenia jej skutków, zwłaszcza w dziedzinie humanitarnej, tego dziś nikt nie jest w stanie oszacować. Na wszelki wypadek przypomnijmy niektóre liczby dotyczące pierwszej wojny irackiej. Alianci stracili w niej 148 żołnierzy, armia Saddama ok. 100 tys. Do niewoli aliantów poszło 60 tys. Irakijczyków. Armia iracka wycofując się z Kuwejtu podpaliła 730 instalacji naftowych; gaszenie pożarów trwało ponad pół roku i kosztowało 2,5 mld dol.

Trafiony, zatopiony

Pierwsze ofiary drugiej wojny irackiej padły w obozie dotychczasowych sojuszników. Polityczna wymiana ognia między buszystami a Europą podziurawiła jak sito konstrukcję prawno-politycznego porządku międzynarodowego. Nieważne już, kto i jak strzelał - wiadomo, że ciosy, nieraz na oślep, zadawali nie tylko Bush, Rumsfeld czy Blair, ale i Chirac czy Schröder. Do gry włączyli się nawet politycy polscy. Ważne, że w efekcie wszechświatowa koalicja przeciwko terrorowi skurczyła się do "koalicji chętnych", postrzeganych jako satelici i narzędzia USA. Że ONZ zaczyna wyglądać jak "Titanic" na kwadrans przed katastrofą. Że dramatyczne pęknięcie między Ameryką a Europą zmusza takich uczestników gry jak Polska do podejmowania wyborów sprzecznych z naszymi interesami i racją stanu.

Wiadomo wreszcie, że kryzys zmarginalizował nawet NATO, którego członkostwem cieszymy się od tak niedawna i z którym wiązaliśmy równie wielkie nadzieje jak z wstąpieniem do Unii Europejskiej. NATO wystawił na próbę problem Turcji i Sojusz nie wyszedł z tej próby zwycięsko. Amerykanie porzucili więc i NATO, i Turcję, której nie wypłacą też 6 mld obiecanej pomocy. Fiasko tureckie źle wróży sprawie kurdyjskiej - kolejnej ofierze obecnego kryzysu.

Ku jakiemu więc światu poprowadzi druga wojna iracka? Wiele zależy od jej przebiegu i ostatecznych wyników. Jeśli Waszyngtonowi uda się w zauważalnym stopniu zrealizować swój oficjalny scenariusz, krytycy spuszczą z tonu. Dotyczy to zwłaszcza Francji, która będzie wówczas musiała utemperować swoje rozbudzone na nowo ambicje lidera Europy. Być może świat po Saddamie okaże się stabilniejszy, ale będzie to stabilność pod ochroną amerykańskich inteligentnych bomb i korpusów ekspedycyjnych w coraz liczniejszych protektoratach USA. Jak długo można tak rządzić światem? Potęga amerykańska nie jest niewyczerpana, a cywilizacyjna atrakcyjność Ameryki nie jest nieograniczona. Jeden zaś hegemon światowy zawsze prowokuje do zawiązywania przeciwko niemu spisków i sojuszy.

Ale tak czy inaczej, ktoś po tej wojnie będzie musiał posprzątać. W tym kryje się szansa na odbudowę stosunków europejsko-amerykańskich, ale tylko wtedy, jeśli wspólnota europejska będzie się chciała włączyć w to sprzątanie Bliskiego Wschodu i, szerzej, całej polityki międzynarodowej. Na pewno miałaby tu coś do powiedzenia Polska - wystarczy przypomnieć, że prezydent Kwaśniewski udzielał się w wysiłkach na rzecz pokoju izraelsko-palestyńskiego, a Polska przez wiele lat była obecna gospodarczo w arabskich krajach Bliskiego Wschodu, w tym w Iraku.

Nasi przywódcy poszli jak dotąd drogą premiera Blaira - ostro pod prąd opinii publicznej we własnym kraju. W systemie demokratycznym jest to zawsze groźne, o czym przekonał się właśnie Blair, który dziś walczy o przetrwanie już nie tylko siebie jako polityka, ale i jedności swego politycznego zaplecza. Nastroje naturalnie falują i mogą się odwrócić, ale kto je lekceważy, lekceważy kulturę demokratyczną, w której ludzi trzeba przekonywać do swoich racji.

Sztab prezydenta i rząd Polski zasłużyli sobie na komplementy Waszyngtonu, ale w oczach naszych europejskich partnerów, przede wszystkim Niemiec i Francji, pochwały "buszystów" były pocałunkiem śmierci. Kto na przykład bierze dziś serio śmiałą ideę trójkąta weimarskiego Paryż-Berlin-Warszawa? Tego nie da się łatwo odrobić. Krok za krokiem, obecni sternicy państwa wchodzą coraz głębiej i coraz bardziej jednoznacznie w strefę atlantycką, ale dzieje się to jeszcze przed formalnym i faktycznym osiągnięciem wielkiego narodowego celu: pełnej integracji ze Wspólnotą Europejską. Polska płaci za to postępującą alienacją i schizofrenią naszej polityki zagranicznej. Nam się opłaca mieć jak najlepsze stosunki i notowania i za Atlantykiem, i za Odrą, nad Potomakiem i nad Sprewą czy Sekwaną, a kryzys obecny nam to uniemożliwia. Przymuszeni do wyboru, wybieramy - tak się nam wydaje - mniejsze zło.

W dwanaście lat po zniknięciu Wschodu ze światowej sceny politycznej przestaje istnieć również jednolity Zachód. USA osiągnęły zenit swej potęgi, nie potrzebują ani NATO, ani ONZ i mogą dobierać sobie pomocników według własnego uznania. Rosja - dawny rywal Zachodu - zajmuje wspólne stanowisko z dawnymi sojusznikami Ameryki przeciwko swym własnym niedawnym wasalom z Europy Środkowo- Wschodniej. Ci z kolei paktują z USA, nieufni wobec UE, do której ciągną głównie ze względów finansowych. Wprawdzie Ameryka nigdy nie ulegnie totalitarnej pokusie, jak to miało miejsce z wszystkimi poprzednimi imperiami w dziejach świata, zaczynając od rzymskiego, ale samym swym ciężarem - niechcący i bez planu - nieodwracalnie uszkodziła trzy filary zachodniego systemu: ONZ, NATO i UE. Spór wokół wojny w Iraku sprawił, że ośmieszone zostało ONZ, w którym Amerykanie dominują i którym zarazem gardzą. Potężny kryzys przeżywa NATO. A Unia pękła, zanim zakończony został proces jej rozszerzania i formułowania europejskiej konstytucji. Do kryzysu w UE i NATO przyczyniły się akurat te państwa Europy Środkowo-Wschodniej, które wiązały z nimi wielkie nadzieje. Zdecydowały się na poparcie USA przeciwko Niemcom i Francji w oparciu o swe historyczne urazy. Od Ameryki nie mogą oczekiwać wiele konkretnego, ponieważ ta na długo będzie zajęta swą liberalną wyprawą krzyżową na Bliskim Wschodzie i narzucaniem demokracji w "chaosie świata" (Condoleezza Rice). Ameryka będzie powoływać się na moralne poparcie Wielkiej Brytanii i Hiszpanii, ale działać musiała będzie sama. "Jest to wręcz tragiczne dla Polski, która historycznie znów się spóźniła. Wystarczy, by Niemcy i Rosja uśmiechnęły się do siebie przyjaźnie, a w Polsce znów odżywają stare lęki..." - pisał w "Die Tageszeitung" filozof Claus Koch. Nawet jeśli są to obawy na wyrost, nawet jeśli Zachód mimo transatlantyckiego pęknięcia i sporu między "starą" i "nową" Europą nadal przecież istnieje, to sytuacja krajów Europy Środkowo-Wschodniej jest rzeczywiście bardzo trudna. W "twardym rdzeniu" Europy mocno zakorzeniło się bowiem przekonanie - wybieramy Amerykę z obaw przed Unią Europejską, której nie ufamy i nie rozumiemy. Nawet jeśli pomyślnie przejdziemy przez referenda - co ze względu na nacjonalistyczne nastroje w naszych krajach wcale nie jest takie pewne - to nasze wewnętrzne dochodzenie do Europy już jako członków UE wymaga ogromnego wysiłku. Przestraszony "poczuciem pustki, niepewności i lęku", tak w UE jak i w krajach kandydackich, ubiegłoroczny laureat literackiej Nagrody Nobla Imre Kertesz wystąpił właśnie z apelem do Europejczyków, byśmy zjednoczenie kontynentu potraktowali jako sposób na przezwyciężenie traumatycznej przeszłości i "zapomnienie dawnych narodowych urazów". Apel szlachetny, ale też dość rozpaczliwy w momencie wielkich ruchów tektonicznych, które wstrząsają Wschodem i Zachodem.









11 Września 2001