Claire Hoy, Victor Ostrovsky

Wyznania szpiega. Z tajemnic izraelskiego wywiadu

1991

 

(...)

 

Operacja Sfinks

 

Można by wybaczyć Butrusowi Eben Halimowi, że zwrócił uwagę na tę kobietę. Była to przecież zabójcza blondyna, nosząca stale obcisłe spodnie i głęboko wydekoltowane bluzki, które pokazywały akurat tyle jej urody, aby wywołać u każdego mężczyzny chęć zobaczenia czegoś więcej.

Od tygodnia pojawiała się co dzień na jego przystanku autobusowym w Villejuif, na południowym przedmieściu Paryża. Ponieważ przystanek służył tylko dwu liniom autobusowym - jednej lokalnej i jednej RATP do Paryża - na ogół czekało na nim zawsze kilku stałych pasażerów, i nie można było jej nie zauważyć. Halim wprawdzie nie wiedział o tym, ale o to właśnie chodziło.

Był sierpień 1978 roku. Wydawało się, że jej nawyki były podobnie niezmienne jak jego. Znajdowała się na przystanku, gdy Halim nadchodził, by złapać autobus. Po kilku chwilach sportowym ferrari BB-512 podjeżdżał jasnoskóry, błękitnooki, dobrze ubrany mężczyzna, przyhamowywał, aby zabrać blondynę, po czym przyspieszał i odjeżdżał, Bóg raczy wiedzieć dokąd.

Halim, Irakijczyk, którego żona, Samira, nie mogła już dłużej znosić ani jego, ani ich ponurego życia w Paryżu, poświęcał dużą część swej samotnej podróży usilnym rozmyślaniom o kobiecie. Miał po temu dosyć czasu. Halim nie był skłonny do rozmów z kimkolwiek w drodze, a bezpieczeństwo irackie poleciło mu, aby obierał okólną drogę do pracy i często zmieniał trasę. Jedynymi jej stałymi punktami był niedaleki od jego mieszkania przystanek autobusowy w Villejuif i stacja metra przy dworcu Saint Lazare. Tam Halim wsiadał do pociągu, do Sarcelles, na północnym obrzeżu miasta, gdzie uczestniczył w ściśle tajnych pracach związanych z budową reaktora atomowego dla Iraku.

Pewnego razu inny autobus przybył przed ferrari. Kobieta spojrzała wzdłuż ulicy szukając samochodu, następnie wzruszyła ramionami i wsiadła do autobusu. Autobus Halima był nieco spóźniony na skutek drobnego "incydentu", kiedy to dwa kwartały dalej zajechał mu drogę peugeot.

Kilka chwil później nadjechało ferrari. Kierowca rozejrzał się za dziewczyną, a Halim widząc, co się stało, zawołał do niego po francusku, że pojechała autobusem. Mężczyzna, który wyglądał na zakłopotanego, odpowiedział po angielsku, po czym Halim powtórzył mu swoją uwagę w tym języku.

Wdzięczny mężczyzna spytał Halima, dokąd jedzie. Halim powiedział, że do stacji Madeleine, na tyle bliskiej dworca Saint Lazare, że można było przejść pieszo. Kierowca, Ran S. - którego Halim miał znać tylko jako Anglika, Jacka Donovana - powiedział, że i on jedzie w tym kierunku i zaproponował podwiezienie.

Dlaczegóż nie - pomyślał Halim wskakując do wozu i sadowiąc się wygodnie na fotelu.

Ryba połknęła haczyk. A dobry los sprawił, że miało się to okazać wspaniałym połowem do Mosadu.

*

Operacja Sfinks zakończyła się spektakularnie 7 czerwca 1981 roku, gdy wyprodukowane w Stanach Zjednoczonych izraelskie myśliwce bombardujące zniszczyły w toku zuchwałego rajdu nad wrogim terytorium iracki zespół nuklearny Tamuze 17 (Osirak) w Tuwaitha, tuż koło Bagdadu. Nastąpiło to jednak dopiero po latach organizowanych przez Mosad międzynarodowych intryg, zabiegów dyplomatycznych, sabotaży i morderstw, które opóźniły budowę fabryki, choć nie zdołały całkowicie jej wstrzymać.

Izrael był poważnie zaniepokojony tą budową, od chwili gdy po kryzysie energetycznym 1973 roku Francja podpisała umowę w sprawie dostarczenia Irakowi, wówczas jej drugiemu największemu dostawcy ropy, ośrodka badań jądrowych. Kryzys wzmógł zainteresowanie budową elektrowni jądrowych jako alternatywnym źródłem energii i kraje, które budowały takie urządzenia, gwałtownie zwiększały ich sprzedaż na rynku światowym. Francja chciała wówczas sprzedać Irakowi przemysłowy reaktor o mocy 700 MW.

Irak zawsze podkreślał, że ośrodek badań jądrowych miał służyć celom pokojowym, przede wszystkim zaopatrzeniu Bagdadu w energię, Izrael obawiał się jednak, że ośrodek ten będzie użyty do produkcji bomb atomowych skierowanych przeciw niemu.

Francuzi zgodzili się dostarczyć dla dwóch reaktorów 93-procentowy wzbogacony uran, pochodzący z ich wojskowej fabryki w Pierrelatte. Zamierzali dostarczyć Irakowi cztery ładunki paliwa, łącznie 150 funtów (ok. 67,5 kg) wzbogaconego uranu, ilość dostateczną do wyprodukowania czterech bomb nuklearnych. W tym czasie amerykański prezydent Jimmy Carter uczynił swoim głównym celem w polityce zagranicznej niedopuszczanie do rozprzestrzeniania nuklearnego i dyplomaci amerykańscy energicznie wywierali naciski zarówno na Francuzów, jak i na Irakijczyków, aby zmienili swe plany.

Również Francuzi zaczęli ostrożnie traktować intencje Iraku, gdy kraj ten zdecydowanie odmówił ich propozycji zastąpienia wzbogaconego uranu innym, zwanym karamel - substancją, z której można wytwarzać energię nuklearną, ale nie można wyprodukować bomby jądrowej.

Irak był uparty. Umowa jest umową. W lipcu 1980 roku iracki "silny człowiek", Saddam Husajn, wykpił na konferencji prasowej w Bagdadzie obawy Izraelczyków. "Patrzcie - mówił - przez lata syjonistyczne koła w Europie wyszydzały Arabów jako niekulturalnych, zacofanych ludzi, nadających się wyłącznie do jazdy na wielbłądach przez pustynię. Dziś te same koła twierdzą bez mrugnięcia okiem, że Irak znajduje się w przededniu wyprodukowania bomby atomowej".

To, że w końcu lat siedemdziesiątych Irak zbliżał się szybko do tego momentu, skłoniło izraelski wywiad wojskowy AMAN do wysłaniu ówczesnemu szefowi Mosadu, wysokiemu, szczupłemu, łysiejącemu ex-generałowi Tsvy Zamirowi memorandum, zwanego jako ściśle tajne - "czarnym". AMAN chciał mieć dokładniejsze wiadomości dotyczące etapu realizacji planu irackiego. Dlatego też wezwano Dawida Birana, szefa TSOMETU - wydziału werbunkowego Mosadu - na spotkanie z Zamirem. Biran, pucołowaty, krągłolicy, zawodowy pracownik Mosadu, znany modniś, spotkał się następnie ze swymi szefami oddziału i kazał im natychmiast znaleźć iracką wtyczkę do fabryk w Sarcelles we Francji.

Dokładne dwudniowe przeszukiwanie akt personalnych nie dało rezultatów, wobec czego Biran wezwał szefa paryskiej stacji M osadu, Davida Arbela, siwego poliglotę, zawodowego oficera Mosadu, i przekazał mu szczegóły potrzebne do wykonania zadania. Podobnie jak wszystkie inne tego typu placówki, stacja paryska mieści się w silnie umocnionej piwnicy ambasady izraelskiej. Jako szef stacji Arbel był wyższy rangą nawet od ambasadora. Ludzie Mosadu kontrolują worek dyplomatyczny, a cała poczta przychodząca i wychodząca w ambasadach przechodzi przez ich ręce. Oni też są odpowiedzialni za utrzymanie bezpiecznych lokali, znanych jako "mieszkania operacyjne". Na przykład stacja londyńska posiada ponad sto takich mieszkań i wynajmuje dalszych pięćdziesiąt.

Paryż posiadał również swoją grupę Sayanim, czyli ochotniczych pomocników żydowskich, we wszystkich warstwach społecznych. Jeden z nich, pseudonim Jacques Marcel - pracował w kadrach w fabryce jądrowej w Sarcelles. Gdyby sprawa nie była tak pilna, nie proszono by go o dostarczenie oryginalnego dokumentu. Normalnie przekazałby informację ustnie, albo nawet przepisał ją na papierze. Wyjęcie dokumentu pociąga za sobą ryzyko wpadki i grozi sayanowi niebezpieczeństwem. Tym razem jednak uznano, że potrzebny jest oryginalny dokument, przede wszystkim dlatego, że imiona arabskie są często mylące (często używają oni różnych imion w różnych sytuacjach), tak więc by mieć pewność, zażądano od Marcela listy wszystkich Irakijczyków, którzy tam pracowali.

Ponieważ następnego dnia Marcel miał i tak przyjechać do Paryża na zebranie, polecono mu włożyć listę do bagażnika jego samochodu razem z innymi dokumentami, które legalnie zabierał na zebranie. Poprzedniego wieczoru katsa (oficer operacyjny) z Mosadu spotkał się z nim, otrzymał duplikat klucza do bagażnika i przekazał odpowiednie instrukcje. O określonej godzinie Marcel miał przejechać boczną ulicą, niedaleko Szkoły Wojennej, gdzie zobaczy czerwonego peugeota ze szczególną nalepką na tylnej szybie. Samochód miał być wynajęty i pozostać całą noc przed kawiarnią, aby mieć pewność zachowania miejsca na parkowanie, co w Paryżu jest zawsze towarem pierwszej potrzeby. Powiedziano Marcelowi, żeby objechał wokół blok domostw, a gdy będzie wracał, peugeot wyjedzie dając mu możliwość zaparkowania w tym miejscu. Następnie miał po prostu pójść na swoje zebranie, pozostawiając dokument kadrowy w bagażniku.

Ponieważ pracownicy ważnych gałęzi przemysłu są często wyrywkowo kontrolowani ze względów bezpieczeństwa, w drodze na swe spotkanie Marcel był obstawiony przez Mosad, o czym zresztą nie wiedział. Po przekonaniu się, że nie jest pilnowany, dwaj ludzie z Mosadu wyjęli dokument z bagażnika i weszli do kawiarni. Podczas gdy pierwszy z nich składał zamówienie kelnerce, drugi poszedł do toalety. Tam wyciągnął aparat fotograficzny z przymocowanymi małymi składanymi aluminiowymi nóżkami, zwany "klamrą". Urządzenie to zaoszczędza czas, gdyż jest od razu właściwie ustawione i nie wymaga nastawiania ostrości. Stosuje się do niego specjalne filmy do szybkich zdjęć, produkowane przez wydział fotograficzny Mosadu. Pozwalają one wykonać pięćset zdjęć na jednej rolce. Gdy nóżki są ustawione, fotografujący może szybko wsuwać i wysuwać dokumenty przed obiektyw, zwalniając migawkę trzymanym w zębach gumowym połączeniem. Po sfotografowaniu w ten sposób wszystkich trzech stron dokumentu, mosadowcy włożyli go z powrotem do bagażnika Marcela i zniknęli.

Przy użyciu normalnego mosadowskiego podwójnego szyfru nazwiska zostały natychmiast przesłane drogą komputerową do wydziału paryskiego w Tel Awiwie. We wspomnianym systemie każdy dźwięk fonetyczny ma swój numer. Jeśli, dajmy na to, imię brzmi Abdul, to "Ab" może mieć na przykład numer 7, a "dul" - 21. Aby sprawy bardziej skomplikować, każda liczba ma swój kod - literę lub inną liczbę. Te "panewkowe" kody zmieniane są co tydzień. Nawet po tych wszystkich zabiegach każda depesza zawiera tylko połowę informacji. W naszym wypadku jedna zawierałaby kod kodu dla "Ab", a druga - kod kodu dla "dul". Gdyby więc nawet przechwycono którąś z tych depesz, nie miałaby ona żadnego sensu dla osoby próbującej złamać kod. Całą listę personelu przekazano tym systemem do sztabu w dwóch oddzielnych transmisjach komputerowych.

Gdy tylko rozszyfrowano w Tel Awiwie nazwiska i stanowiska, przesłano je do wydziału badań Mosadu oraz do AMAN-u. Pracownicy iraccy w Sarcelles byli naukowcami, których uprzednio nie uważano za zagrożenie, Mosad więc nie miał w swych aktach wielu informacji o nich.

Szef tsometu wydał polecenie, aby "uderzyć tam, gdzie najwygodniej" - czyli znaleźć najłatwiejszy cel. I to szybko. Tak trafiono przypadkowo na Butrusa Eben Halima. Później okazało się, że był to szczęśliwy strzał. Ale w tym momencie został on wybrany tylko dlatego, że był jedynym naukowcem irackim, który podał adres domowy. Znaczyło to, że albo inni zwracali więcej uwagi na problemy bezpieczeństwa, albo mieszkali w kwaterach wojskowych koło fabryki. Halim był też żonaty (tylko połowa z nich miała żony), ale nie miał dzieci. 42-letni Irakijczyk, żonaty, ale bez dzieci był czymś niezwykłym. Nie świadczyło to o normalnym, szczęśliwym małżeństwie.

Teraz, gdy już mieli swój cel, następną trudnością było "zwerbowanie" go. Tym bardziej że polecenie z Tel Awiwu określało tę operację jako ain efes, czyli taką, w której nie wolno spudłować.

Zrealizowaniem tego zadania obarczono dwa zespoły. Pierwszy z nich - YARID - zespół zajmujący się sprawami bezpieczeństwa na terenie Europy, miał rozpracować styl życia Halima i jego żony Samiry, sprawdzić, czy znajduje się on pod nadzorem irackim czy francuskim i za pomocą sayana pracującego w pośrednictwie nieruchomościami zorganizować w pobliżu mieszkanie. Chodziło o to, żeby taki zaufany sayan znalazł mieszkanie w pożądanym sąsiedztwie i nie zadawał pytań. Drugi zespół - neviot - miał dokonywać wszelkich potrzebnych włamań, "osprzętowania" osaczonego mieszkania, instalować podsłuch, na przykład "drewno", jeśli miał być umieszczony w stole lub w boazerii, lub też "szkło", gdy chodziło o telefon.

Wydział yarid departamentu bezpieczeństwa składa się z trzech grup po siedem do dziewięciu osób każda, przy czym dwie grupy pracują za granicą, a trzecia w Izraelu. Wezwanie którejś z grup dla przeprowadzenia operacji związane jest zwykle z dużymi targami, gdyż każdy uważa swoją pracę za niezmiernie ważną.

Wydział neviot składa się również z trzech grup ekspertów wyszkolonych w zdobywaniu informacji za pomocą przedmiotów martwych, co oznacza włamania czy fotografowanie takich rzeczy jak dokumenty, wchodzenie do pokojów i gmachów, aby zainstalować tam urządzenia do inwigilacji, nie zostawiając śladu i nie wchodząc z nikim w kontakt. W kolekcji swych narzędzi grupy te mają wytrychy do większości dużych hoteli w Europie i opracowują stale nowe metody otwierania drzwi wyposażonych nawet w zamki szyfrowe i zabezpieczone kluczami specjalnymi oraz różnymi innymi sposobami. Istnieją już hotele zaopatrzone w zamki otwierane przy użyciu odcisku dużego palca gościa hotelowego.

Po założeniu i uruchomieniu w mieszkaniu Halima podsłuchu pracownik shicklutu, czyli wydziału nasłuchu, miał słuchać i utrwalać rozmowy. Taśmy z pierwszego dnia należało wysłać do sztabu w Tel Awiwie, gdzie specjaliści mieli określić konkretny dialekt rozmówców. Następnie jak najszybciej należało przysłać z Izraela marata, czyli "słuchacza", który najlepiej rozumiał ten dialekt, aby kontynuować nadzór elektroniczny i natychmiast przekazywać tłumaczenia paryskiej stacji.

W tym momencie operacji mieli mosadowcy jednak tylko nazwisko i adres. Nie mieli nawet fotografii Irakijczyka, a tym bardziej żadnej gwarancji, że będzie pożyteczny. Grupa yarid zaczęła od obserwowania z ulicy domu, w którym mieszkał, i szpiclowania z pobliskiego mieszkania, aby ustalić przede wszystkim, jak wyglądają Halim i jego żona.

Pierwszy kontakt zorganizowano już dawa dni później, gdy młoda, przystojna kobieta o krótko przyciętych włosach, przedstawiająca się jako Jacqueline, zapukała do drzwi mieszkania Halima. Była to Dina, pracownica yaridu, której zadaniem było dokładnie przyjrzeć się żonie i wskazać ją grupie tak, żeby można było rozpocząć poważne obserwacje. Pretekstem była sprzedaż perfum, których dużo dostarczono Dinie. Aby uniknąć podejrzeń, Dina, wyposażona w teczkę-dyplomatkę i drukowane formularze zamówień, chodziła od drzwi do drzwi oferując swój towar wszystkim mieszkańcom trzypiętrowego budynku. Zapukała do drzwi Halima, zanim ten powrócił z pracy.

Oferta perfum podnieciła Samirę, podobnie jak większość kobiet w budynku; nic dziwnego, skoro ceny były dużo niższe niż w sklepach. Proponowano klientkom, by przy zamówieniach płaciły połowę, a resztę przy odbiorze, któremu miał też towarzyszyć dodatkowy "bezpłatny prezent".

Złożyło się dobrze, gdyż Samira zaprosiła "Jacqueline" do mieszkania. Zaczęła jej opowiadać, jak to jest nieszczęśliwa, gdyż jej mąż nie umie osiągać sukcesów, a ona pochodzi z zamożnej rodziny, i znudziło się jej wydawanie wciąż własnych pieniędzy na utrzymanie. Wreszcie - uwaga - oświadczyła, że za dwa tygodnie wybiera się do Iraku, gdyż jej matka ma się poddać poważnej operacji. Dina dowiedziała się więc, że Halim miał pozostać samotny, a tym samym bardziej podatny na działania yaridu.

"Jacqueline" udawała studentkę z dobrej rodziny z południowej Francji, która handluje perfumami, aby trochę dorobić. Okazała Samirze głębokie współczucie. Miała wprawdzie za zadanie jedynie zidentyfikować kobietę, ale nie ulegało wątpliwości, że odniosła szczególny sukces.

Po przeprowadzeniu obserwacji przekazuje się po każdym etapie wszystkie najdrobniejsze szczegóły do bezpiecznego lokalu, gdzie zespół analizuje otrzymane informacje i planuje następne kroki. Odbywa się to na ogół w czasie długich godzin wypytywania i dokładnego wielokrotnego analizowania każdego szczegółu. Często powstają przy tym ostre spory, gdy różni ludzie omawiają znaczenie jakiegoś konkretnego czynu czy zdania. Zdecydowano, że skoro Dina (Jacqueline) znalazła wspólny język z Samirą, można to wykorzystać do przyspieszenia biegu sprawy. Następnym jej zadaniem miało być dwukrotnie wywabienie kobiety z jej mieszkania - pierwszy raz po to, by zespół mógł ustalić najlepsze miejsce do umieszczenia aparatu podsłuchowego, a następnie, aby go zainstalować. Oznaczało to wejście do lokalu, wykonanie zdjęć, pomiarów, próbek koloru i wszystkiego, co było potrzebne, by zagwarantować możliwość sporządzenia dokładnych duplikatów przedmiotu z zainstalowaną w nich "pluskwą". Przy wszystkim, co robi Mosad, zasadą jest minimalizowanie ryzyka.

W czasie pierwszej wizyty Samira skarżyła się, że ma trudności ze znalezieniem dobrego fryzjera, który by coś zrobił z kolorem jej włosowi Gdy "Jacqueline" wróciła po dwóch dniach z towarem (tym razem na krótko przed powrotem Halima do domu, aby móc zobaczyć, jak wygląda), opowiedziała Samirze o swoim modnym fryzjerze z lewego brzegu Sekwany.

- Opowiedziałam Andre o pani, a on oświadczył, że strasznie chciałby popracować nad pani włosami - rzekła - będzie to wymagało kilku wizyt. On jest strasznie pedantyczny. Ale będę bardzo rada zabrać panią ze sobą.

Samira skwapliwie skorzystała z okazji. Oni ona, ani jej mąż nie mieli w okolicy przyjaciół i nie prowadzili życia towarzyskiego. Radowała ją więc możliwość spędzenia kilku popołudniowych godzin w mieście, z dala od nie kończącej się nudy w mieszkaniu.

W związku z zakupem perfum "Jacqueline" przyniosła też Samirze fantazyjne etui na klucze z małymi zaczepami dla każdego. Był to obiecany specjalny prezent. - Proszę! - powiedziała - proszę mi dać klucz od mieszkania, a pokażę, jak to działa.

Samira nie zauważyła, że gdy wręczała klucz "Jacqueline", ta wsunęła go do zamykanego, pięciocentymetrowego pudełeczka z zawiasami, które wyglądało jak jeszcze jeden prezent, ale wypełnione było plasteliną pokrytą talkiem, aby nie przylepiała się do klucza. Gdy klucz wsuwano do pudełeczka i ściśle je zamykano, pozostawał doskonały odcisk w plastelinie, pozwalający zrobić duplikat.

Neviot mogli się włamać również bez klucza, ale po co ryzykować, jeśli można sprawę załatwić najprościej wchodząc zwyczajnie głównym wejściem, jakby naprawdę było się jednym z mieszkańców. Znajdując się w mieszkaniu zamykali oni zawsze drzwi na klucz, po czym wciskali sztabę między wewnętrzną klamkę a podłogę. W ten sposób jeśli ktoś zdołał nawet przejść nie spostrzeżony obok zewnętrznego obserwatora i starał się otworzyć drzwi, musiał dojść do wniosku, że zamek się zepsuł i pójść po pomoc, dając tym wewnątrz więcej czasu, aby ulotnić się niezauważonymi.

Gdy Halim został już zidentyfikowany, yarid rozpoczął "nieruchome śledzenie". System ten pozwalał rozpoznać czyjś tryb życia bez najmniejszego ryzyka zdemaskowania. Polegało to na obserwowaniu odcinkami, bez chodzenia za nim. Ustawiano nie opodal człowieka, który obserwował, w jakim kierunku udaje się inwigilowany. Po kilku dniach obserwację przejmował ktoś inny, ustawiony przy dalszym bloku, i tak kontrolować można było całą trasę. W wypadku Halima było to niezwykle łatwe, gdyż każdego dnia szedł na ten sam przystanek autobusowy.

Za pomocą nasłuchu zespół operacyjny dokładnie ustalił, kiedy Samira odlatuje do Iraku. Usłyszano też, jak Halim powiedział jej, że ma iść do ambasady irackiej na kontrolę bezpieczeństwa. To skłoniło Mosad do jeszcze większej ostrożności. Wciąż jednak nie mieli pojęcia, jak go zwerbować, a jako że sprawa była bardzo pilna, mieli niewiele czasu na ustalenie, czy Halim będzie skłonny do współpracy.

Tym razem wymogi bezpieczeństwa operacyjnego wykluczyły jako zbyt ryzykowne użycie O TERA, czyli Araba opłacanego dla nawiązywania kontaktu z innymi Arabami. Sprawa miała być załatwiona za jednym zamachem, aby jej nie komplikować. Szybko odrzucono pomysł, żeby Dina, jako "Jacqueline", mogła dotrzeć do Halima poprzez jego żonę. Po drugim spotkaniu u fryzjera Samira nie chciała już zadawać się z "Jacqueline".

- Widziałam, jak spoglądasz na tę dziewczynę - powiedziała Halimowi w toku jednego ze swych pełnych uszczypliwości przemówień - nie wyobrażaj sobie niczego tylko dlatego, że wyjeżdżam. Znam cię dobrze.

Wreszcie wpadli na pomysł dziewczyny na przystanku autobusowym i katsy Rana S. jako wspaniałego Anglika, Jacka Donovana. Wypożyczone ferrari i inne pozorne akcesoria bogactwa Donovana miały dokonać reszty.

*

W czasie pierwszej jazdy samochodem Halim nie zdradził niczego o swej pracy. Twierdził, że jest studentem (raczej starszawym - pomyślał Ran). Wspomniał tylko, że jego żona ma wyjechać, a on lubi dobrze zjeść, chociaż jako muzułmanin nie pije.

Donovan starał się podać swój zawód w sposób możliwie nieokreślony, żeby zapewnić sobie jak największą możliwość manewru. Powiedział, że zajmuje się handlem międzynarodowym i napomknął, że może któregoś dnia Halim zechce odwiedzić jego willę na wsi, albo zjeść z nim obiad w czasie nieobecności żony. Halim do niczego się nie zobowiązał.

Następnego ranka blondyna znów się pojawiła i Donovan zabrał ją ze sobą. Kolejnego dnia Donovan się pokazał, ale dziewczyny nie było, więc znów zaproponował Halimowi wspólną jazdę do miasta, dodając, że mogą wpaść razem na filiżankę kawy. O swej pięknej towarzyszce Donovan powiedział: - Och, to po prostu taka mewka, którą spotkałem. Zaczęła mieć zbyt wielkie wymagania, więc ją spławiłem. Pod pewnym względem szkoda. Była bardzo dobra. Pan rozumie, co mam na myśli. Ale tego dobra nigdy nie zabraknie.

Halim nie wspomniał Samirze o swym nowym przyjacielu. Wolał to zachować dla siebie.

Gdy Samira odleciała do Iraku, Donovan, który teraz systematycznie woził Halima i stawał się dosyć przyjacielski, oświadczył, że na jakieś dziesięć dni musi pojechać do Holandii. Dał Halimowi swoją wizytówkę, która wprawdzie była kamuflażem, ale podawała naprawdę istniejące biuro z szyldem i sekretarką, na wypadek gdyby Halim zadzwonił, lub wpadł pod "dobry" adres w świeżo odremontowanym budynku, w górnej części Champs Elysees.

W rzeczywistości przez cały ten czas Ran (Donovan) mieszkał w bezpiecznym domu, gdzie po każdym spotkaniu z Halimem widywał się z szefem stacji lub jego zastępcą, aby zaplanować następny ruch, napisać raporty, przeczytać notatki z nasłuchów i przemyśleć każdy możliwy scenariusz. Przed każdym powrotem Ran najpierw spacerował, aby zobaczyć, czy nikt go nie śledzi. W bezpiecznym domu zmieniał dokumenty i pozostawiał tam swój brytyjski paszport. Za każdym razem pisał dwa raporty. Pierwszy z nich był raportem informacyjnym, w którym podawał dokładnie szczegóły tego, co mówiono na spotkaniu. Drugi raport - operacyjny - zawierał odpowiedzi na pytania: kto, co, gdzie, kiedy i dlaczego. Wymieniał wszystko, co wydarzyło się w czasie spotkania. Ten drugi raport wkładano do innej teczki i przekazywano bodelowi, czyli gońcowi, który przenosi informacje z bezpiecznych domów do ambasady.

Raport operacyjny i informacyjny przesyła się oddzielnie, komputerem, albo workiem dyplomatycznym do Izraela. Raport operacyjny jest dzielony, aby uniemożliwić wykrycie. Na przykład: jedna informacja mówi: "spotkałem się z przedmiotem w (patrz oddzielnie)", a druga zawiera sprecyzowanie miejsca, itd. Każda osoba ma dwa szyfrowe nazwiska - jedno dla raportów informacyjnych, drugie - dla operacyjnych, ale nie zna żadnego z nich.

Największa troska Mosadu dotyczy zawsze łączności. Ponieważ wiedzą, co potrafią sami, sądzą, że inne kraje też mogą zrobić to samo.

*

Po wyjeździe Samiry Halim zerwał z rutyną swego życia i po pracy zostawał w mieście, aby samotnie zjeść w restauracji lub wpaść do kina. Któregoś dnia zadzwonił do swego przyjaciela Donovana i zostawił wiadomość. Po trzech dniach Donovan oddzwonił. Halim miał ochotę gdzieś wyjść, więc Donovan zabrał go do drogiego kabaretu na obiad z występami. Upierał się, że sam za wszystko zapłaci. Teraz Halim już pił. W ciągu długiego wieczoru Donovan wspomniał o kontrakcie, nad którym pracuje. Chciał sprzedawać do krajów afrykańskich stare kontenery, których miano tam używać na mieszkania.

- W niektórych miejscach są oni tam strasznie nieszczęśliwi. Wycinają dziury, które mają służyć za okna i drzwi i mieszkają w tym - mówił Donovan. - Dostałem sygnał, że w Tulonie mogę kupić je prawie za bezcen. Jadę tam w końcu tygodnia. Może by pan mi towarzyszył?

- Byłbym chyba tylko ciężarem - rzekł Halim. - Nie mam pojęcia o tych sprawach.

- Nonsens. To dosyć daleko, długo się jedzie i bardzo chciałbym mieć towarzystwo. Zostaniemy tam na noc i wrócimy w niedzielę. Cóż pan ma innego do roboty w ten weekend?

Plan prawie się załamał, gdy w ostatniej chwili miejscowy sayan przestraszył się. Zastąpił go jakiś katsa odgrywający businesmana, który sprzedawał kontenery Donovanowi. Gdy tamci targowali się o cenę, Halim zauważył, że jeden podniesiony dźwigiem kontener był pod spodem zardzewiały (wszystkie były takie i oczekiwano właśnie, że Halim to zauważy). Odciągnął na bok Donovana i zwrócił mu na to uwagę. Dzięki temu przyjaciel jego wytargował rabat na tysiącu dwustu kontenerach.

Wieczorem przy obiedzie Donovan dał Halimowi tysiąc dolarów.

- Nie krępuj się pan, bierz to - powiedział - zaoszczędził mi pan dużo więcej zwracając uwagę na tę rdzę. Tam, dokąd jadą, nie będzie to miało, oczywiście, znaczenia, ale ten facet, który je sprzedawał, nie wiedział o tym.

Po raz pierwszy Halim zrozumiał, że poza miłym spędzeniem czasu, nowo odkryta przyjaźń mogła też przynosić korzyści materialne. Mosad wiedział, że stosując oddzielnie lub łącznie pieniądze, seks i pewnego rodzaju motywacje psychologiczne można kupić prawie wszystko. Tak więc upatrzony człowiek - Halim - został w tym momencie "złapany". Nadszedł czas na tachless - przejście z Halimem do spraw poważnych.

Wiedząc, że Halim ma pełne zaufanie do jego kamuflażu, Donovan zaprosił Irakijczyka do "swego" luksusowego apartamentu w hotelu "Sofitel-Bourbon" przy ulicy Saint Dominique 32. Zaprosił też młodą call-girl, Marie-Claude Magal. Po zamówieniu obiadu Donovan powiedział swojemu gościowi, że musi nagle wyjść w pilnej sprawie. Zostawił na stole fałszywy telex, który miał uwiarygodnić to twierdzenie.

- Przykro mi - powiedział - ale zabawiajcie się, a ja się odezwę.

Tak więc Halim i dziewczyna zabawiali się. Epizod został sfilmowany, nawet nie tyle dla szantażu, ile żeby wiedzieć, co zaszło, co Halim mówił i robił. Izraelski psychiatra ślęczał już nad każdym szczegółem raportów dotyczących Halima, aby znaleźć najskuteczniejsze sposoby podejścia do niego. Izraelski fizyk atomowy był również pod ręką, gdyby potrzebne były jego usługi. Wkrótce miały być potrzebne.

Dwa dni później Donovan wrócił i zatelefonował do Halima. Przy kawie Halim zauważył, że jego przyjaciel był wyraźnie czymś poruszony.

- Mam okazję zrobienia wspaniałego interesu z pewną firmą niemiecką. Chodzi o specjalne rurki dla poczty pneumatycznej do przesyłania materiałów radioaktywnych dla celów medycznych - rzekł Donovan.

- Wszystko to jest bardzo specjalistyczne. Chodzi o duże pieniądze, ale niczego o tych sprawach nie wiem. Skierowano mnie do pewnego naukowca angielskiego, który zgodził się zbadać te rurki. Kłopot polega jednak na tym, że on chce zbyt wiele pieniędzy, a ponadto nie bardzo mu ufam. Wydaje mi się, że jest on powiązany z Niemcami.

- Może mógłbym pomóc - rzekł Halim.

- Dziękuję, ale do zbadania tych rurek potrzebny mi jest naukowiec.

- Ja jestem naukowcem - powiedział Halim. 

Donovan wyglądał na zdziwionego.

- Co pan przez to rozumie? Myślałem, że pan jest studentem.

- Początkowo musiałem tak panu powiedzieć. Ale jestem naukowcem przysłanym tu z Iraku w specjalnej misji. Jestem pewien, że mógłbym pomóc.

Później Ran mówił, że gdy Halim ostatecznie przyznał się jaki ma zawód, poczuł się tak, jakby ktoś wysączył z niego całą krew i wpompował zamiast niej lód, a następnie wysączył ten lód i wpompował zamiast niego wrzątek. Teraz go mieli. Ale Ran nie mógł okazać swego podniecenia. Musiał się opanować.

- Powinienem spotkać tych panów w ten weekend w Amsterdamie. Muszę pojechać tam dzień czy dwa wcześniej. Ale może przysłałbym po pana mój odrzutowiec w sobotę rano.

Halim zgodził się.

- Nie pożałuje pan tego - rzekł Donovan. - Jeśli to rzeczy autentyczne, to można na tym zarobić kupę forsy.

Odrzutowiec pomalowany tymczasowo w znaki firmy Donovana był sprowadzony na tę okazję z Izraela. Biuro amsterdamskie należało do bogatego przedsiębiorcy żydowskiego. Ran nie chciał przekraczać granicy razem z Halimem, gdyż posługiwał się swymi prawdziwymi dokumentami, a nie fałszywym paszportem brytyjskim. Wolał zawsze tak robić, by uniknąć ewentualnego zdemaskowania na granicy.

Gdy Halim dojechał limuzyną, która oczekiwała go na lotnisku, do biura w Amsterdamie, wszyscy byli już na miejscu. Dwoma przedsiębiorcami byli oczywiście katsa z Mosadu, Itsik E., posługujący się niemieckim paszportem oraz izraelski atomista, Benjamin Goldstein. Ten ostatni przywiózł rurkę jako wzór, który Halim miał zbadać.

Po wstępnej dyskusji Ran i Itsik opuścili pokój rzekomo dla opracowania szczegółów finansowych, pozostawiając dwóch naukowców samych dla omówienia spraw technicznych. Wspólne zainteresowania i fachowość sprawiły, że obaj panowie poczuli się natychmiast kolegami. Goldstein spytał Halima, skąd wie tak wiele o przemyśle jądrowym. Był to strzał w ciemno. Ale Halim, który zupełnie zatracił czujność, powiedział mu, czym się zajmuje.

Gdy później Goldstein opowiedział Itsikowi o wyznaniach Halima, postanowili zaprosić niczego nie podejrzewającego Irakijczyka na obiad. Ran miał się usprawiedliwić, że nie może do nich dołączyć.

Przy obiedzie gospodarze przedstawili plan, nad którym, jak twierdzili, pracują: próby sprzedaży krajom trzeciego świata elektrowni atomowych. Oczywiście dla celów pokojowych.

- Pański projekt fabryki - mówił Itsik - byłby dla nas doskonałym wzorcem dla sprzedaży tym ludziom. Gdyby pan mógł zdobyć dla nas tylko kilka szczegółów, planów, itp., wszyscy zrobilibyśmy na tym majątek. Musi to jednak zostać między nami. Nie chcemy, żeby Donovan dowiedział się o tym, gdyż zaraz zechce mieć w tym udział. My mamy kontakty, a pan jest fachowcem. Naprawdę Donovan nie jest nam potrzebny.

- Hm, nie jestem taki pewien - powiedział Halim. - Donovan był dla mnie dobry. A ponadto, czy nie jest to, wie pan, coś niebezpiecznego?

- Nie - powiedział Itsik. - Nie ma niebezpieczeństwa. Pan musi mieć stały dostęp do tych rzeczy, a my chcemy wziąć to tylko za wzór. To wszystko. Dobrze panu zapłacimy i nikt się nigdy nie dowie. Skąd się mają dowiedzieć? To się robi zawsze.

- Przypuszczam - rzekł z wahaniem Halim, zainteresowany jednak perspektywą dużych pieniędzy. - Ale co z Donovanem? Nie chcę niczego robić za jego plecami.

- A czy pan myśli, że on pana wtajemnicza we wszystkie swoje transakcje? Panie! On się nigdy o tym nie dowie. Przecież może pan dalej przyjaźnić się z Donovanem i robić interesy z nami. Na pewno nigdy mu niczego nie powiemy, bo będzie chciał mieć udział.

Teraz już naprawdę go mieli. Perspektywa olbrzymich bogactw - tego było za dużo. Goldstein mu się podobał. Ponadto nie pomagał im przecież w projektowaniu bomby. A i Donovan nie musiał się nigdy dowiedzieć. Więc - pomyślał - dlaczegoż by nie?

Halim został oficjalnie zwerbowany i jak wielu zwerbowanych nie zdawał sobie nawet z tego sprawy.

Donovan wypłacił Halimowi osiem tysięcy dolarów za pomoc w sprawie rurek, a następnego dnia, po uczczeniu tego drogą kolacją z dziewczyną w swoim pokoju, szczęśliwy Irakijczyk odwieziony został "prywatnym" odrzutowcem do Paryża.

*

W tym momencie zakładano, że Donovan zniknie zupełnie z pola widzenia Halima, aby oszczędzić temu ostatniemu kłopotliwej konieczności ukrywania czegoś przed nim. Zniknął na jakiś czas, chociaż pozostawił Halimowi numer telefonu w Londynie na wypadek, gdyby ten chciał się z nim skontaktować. Donovan powiedział, że ma interesy w Anglii i nie wie, jak długo będzie nieobecny.

Dwa dni później Halim spotkał w Paryżu swoich nowych wspólników. Itsik, dużo bardziej nachalny od Donovana, chciał od razu otrzymać rozplanowanie irackiej fabryki łącznie ze szczegółami dotyczącymi jej położenia, wydajności i dokładnego kalendarza budowy.

Początkowo Halim zgodził się bez szczególnych zahamowań. Obaj Izraelczycy nauczyli go, jak robić fotokopie używając "papieru do dokumentów". Specjalny papier kładzie się po prostu na dokumencie, jaki ma być skopiowany i przyciska przez kilka godzin książką lub innym przedmiotem. Obraz zostaje przeniesiony na papier, który nadal wygląda jak zwykły papier, ale po odpowiedniej obróbce pozostaje na nim negatywowa odbitka kopiowanego dokumentu.

W miarę jak Itsik domagał się od Halima coraz to nowych informacji hojnie płacąc mu za każdym razem, Irakijczyk zaczął zdradzać objawy tzw. "reakcji szpiegowskiej": uderzenia gorąca i zimna, podniesiona temperatura, bezsenność, stały niepokój. Rzeczywiste fizyczne objawy wywołane przez strach przed wpadką. Im więcej ktoś robi, tym bardziej obawia się następstw swoich działań.

Co robić? Jedyne, co przyszło Halimowi do głowy, to zatelefonować do swego przyjaciela Donovana. On będzie wiedział, co robić. On znał ludzi na wysokich, tajemniczych funkcjach.

Gdy Donovan odpowiedział na jego telefon, Halim prosił: - Musi pan mi pomóc. Mam kłopoty, ale nie mogę o nich mówić przez telefon. Wpadłem w tarapaty. Potrzebuję pańskiej pomocy.

Donovan zapewnił go, że przyjaciele właśnie po to istnieją i powiedział, że za dwa dni przyleci z Londynu i spotka się z nim w apartamencie Sofitelu.

- Oszukano mnie - zawołał Halim, przyznając się do całego "tajnego" interesu, który zawarł w Amsterdamie z niemiecką firmą. - Przykro mi, był pan takim dobrym przyjacielem, ale połasiłem się na pieniądze. Żona zawsze żąda, żebym więcej zarabiał, żebym poprawił swoją sytuację materialną. Ujrzałem szansę. Jakżeż byłem samolubny i głupi. Proszę mi wybaczyć. Potrzebuję pańskiej pomocy.

Donovan okazał się wspaniałomyślny.

- To są interesy - powiedział Halimowi. Po czym zasugerował, że w rzeczywistości Niemcy mogą być Amerykanami z CIA. Halim był jak ogłuszony.

- Dałem im wszystko co miałem - powiedział ku zadowoleniu Rana - a oni ciągle żądają ode mnie więcej.

- Pomyślę o tym - rzekł Danovan. - Znam pewnych ludzi. W każdym razie na pewno nie jest pan pierwszym facetem, który dał się nabrać na pieniądze. Odprężymy się i zabawimy trochę. Gdy się dobrze przyjrzeć, sprawy takie rzadko mają się tak kiepsko, jak pozornie wyglądają.

Tego wieczora Donovan i Halim zjedli razem zakrapiany obiad, po czym Donovan kupił mu inną dziewczynę. - Uspokoi pańskie nerwy - zaśmiał się.

Rzeczywiście uspokoiła. Upłynęło około pięciu miesięcy od chwili, gdy rozpoczęto całą operację. Jest to dla tego typu spraw szybkie tempo. Jednakże wobec tak wysokiej stawki uznano, że szybkość jest sprawą zasadniczą. Niemniej jednak ostrożność była w tym momencie nakazem chwili. A że Halim był tak napięty i przerażony, trzeba go było potraktować łagodnie.

Po kolejnej gorącej naradzie w bezpiecznym domu postanowiono, że Ran wróci do Halima i powie mu, że to rzeczywiście była operacja CIA.

- Powieszą mnie - zawołał Halim - Powieszą mnie!

- Nie powieszą - powiedział Donovan. - Nie jest tak źle. Co innego, gdyby pan pracował dla Izraelczyków. A poza tym kto się dowie? Zawarłem z nimi porozumienie. Chcą jeszcze tylko jednej informacji i zostawią pana w spokoju.

- Co? Cóż jeszcze mogę im dać?

- Nie wiem wprawdzie, co to ma za znaczenie, ale wydaje mi się, że pan to wie - rzekł Donovan, wyciągając jakiś papier z kieszeni. - Oni chcą wiedzieć, jak Irak zareaguje, gdy Francja zaproponuje, aby zastąpić to wzbogacone coś czymś, co się nazywa karamel. Powiedz im pan to, a oni nigdy nie będą pana niepokoić. Oni nie mają interesu w skrzywdzeniu pana. Chcą tylko informacji.

Halim powiedział, że Irak chce wzbogaconego uranu, ale że za kilka dni przyjedzie egipski fizyk Jahia El Meshad, aby skontrolować plany i podjąć w imieniu Iraku decyzję w tych sprawach.

- Czy spotka się pan z nim? - spytał Donovan.

- O, tak. On spotka się z wszystkimi, którzy pracują nad planem.

- To dobrze. W takim razie może zdoła pan zdobyć tę informację i skończą się pańskie kłopoty.

Halim wyglądał trochę spokojniej i nagle zaczął się strasznie spieszyć do wyjścia. Ponieważ miał teraz pieniądze, sam wynajął dziewczynę - przyjaciółkę Marie-Claude Magal, kobietę, która myślała, że przekazuje informacje miejscowej policji, lecz w rzeczywistości za łatwo zarobione pieniądze przekazywała poufne wiadomości Mosadowi. Gdy Halim powiedział Magal, że chciałby zostać jej stałym klientem, podała mu - za radą Donovana - nazwisko swej przyjaciółki.

Teraz Donovan nalegał na Halima, żeby ten zorganizował spotkanie przy obiedzie z Meshadem w restauracji, do której Donovan by w tym czasie "przypadkowo" wpadł.

Umówionego wieczoru Halim udając zdziwienie przedstawił Meshadowi swego przyjaciela Donovana. Jednak ostrożny Meshad rzucił grzecznie "hallo" i zaproponował Halimowi, aby po skończonej rozmowie ze swym przyjacielem wrócił do ich stołu. Halim był zbyt zdenerwowany, żeby choć zawadzić w rozmowie o temat karamelu, zaś Meshad nie wykazał żadnego zainteresowania dla wyjaśnień Halima, który zapewniał, że jego przyjaciel Donovan potrafi kupić prawie wszystko i mógłby być kiedyś im przydatny.

Późnym wieczorem Halim zatelefonował do Donovana i powiedział, że niczego nie wyciągnął z Meshada. Następnego wieczoru w czasie spotkania w hotelu Donovan zapewnił Halima, że gdyby zdobył kalendarz wysyłek z fabryki w Sarcelles do Iraku, to by to wystarczyło CIA, która odczepiłaby się od niego.

W tym czasie Mosad dowiedział się od "białego" agenta, który pracował w dziedzinie finansów dla rządu francuskiego, że Irak nie jest skłonny zgodzić się na zastąpienie wzbogaconego uranu karamelem. Niemniej jednak Meshad, jako człowiek odpowiedzialny za całe przedsięwzięcie, mógł być cenną zdobyczą, gdyby tylko istniał sposób dotarcia do niego.

Po powrocie z Iraku Samira zobaczyła, że Halim się zmienił. Twierdził, że awansował i dostał podwyżkę, stał się też nagle bardziej romantyczny i zaczął zapraszać ją do restauracji. Zastanawiali się nawet, czy nie kupić samochodu.

Halim był wprawdzie wybitnie zdolnym naukowcem, ale w sensie życiowym nie był zbyt mądry. Pewnej nocy, wkrótce po powrocie żony, opowiedział jej o swym przyjacielu Donovanie i o swoich kłopotach z CIA. Kobieta wpadła w furię. W toku swej tyrady dwukrotnie powiedziała, że było to prawdopodobnie izraelskie bezpieczeństwo, a nie CIA.

- Co to może obchodzić Amerykanów - krzyczała. - Kto poza Izraelczykami i głupią córką mojej matki zechciałby w ogóle odezwać się do ciebie.

Nie była taka głupia.

*

Kierowcy dwóch ciężarówek, które 5 kwietnia 1979 roku wiozły silniki dla myśliwców Mirage z fabryki Dassaulta do hangaru, w niedalekim od Tulonu miasteczku La Seyne-sur-Mer, na francuskiej Riwerze, nie zwrócili uwagi na trzecią ciężarówkę, która przyłączyła się do nich w drodze.

Tworząc nowoczesną replikę konia trojańskiego, opierający się na otrzymanych od Halima informacjach Izraelczycy ukryli w wielkim metalowym kontenerze grupę pięciu sabotażystów z neviot, i fizyka atomowego, wszystkich ubranych w normalne, uliczne stroje i wszmuglowali ich jako część trzysamochodowego konwoju na strzeżony teren. Wiedzieli, że wartownicy zawsze zwracają pilniejszą uwagę na towary wywożone niż na dostarczane. Przypuszczali, że machną tylko ręką, aby pokazać, że konwój może wjechać. Na to właśnie stawiali. Fizyk atomowy będący w tej grupie przyleciał z Izraela, aby dokładnie ustalić, gdzie należy umieścić ładunki na zbudowanych w wyniku trzyletniej pracy, przechowywanych w hangarze rdzeniach reaktorów atomowych, tak aby wywołać największą szkodę.

Jeden z wartowników na służbie tego dnia był człowiekiem nowym, zatrudnionym od niedawna. Przyszedł jednak z tak doskonałymi świadectwami, iż nikt nie mógł go podejrzewać, że to on zabrał klucz do otwierania pomieszczenia magazynowego, w którym czekało na mającą nastąpić za kilka dni wysyłkę wyposażenie przeznaczone dla Iraku.

Zgodnie z fachową radą fizyka, zespół izraelski umieścił w strategicznych miejscach rdzeni reaktorów pięć ładunków plastiku.

Tymczasem, gdy wartownicy stali u bram terenu magazynowego, uwagę ich przyciągnął nagle jakiś hałas na ulicy. Wyglądało na to, że samochód potrącił przechodzącą przystojną kobietę. Chyba nie bardzo ucierpiała. W każdym razie, sądząc po nieprzyzwoitych obelgach, jakimi obsypywała zakłopotanego kierowcę, na pewno nie zostały uszkodzone jej struny głosowe.

Zebrało się małe zbiegowisko gapiów. Znaleźli się w nim również sabotażyści, którzy przeskoczyli przez płot od tyłu i przeszli przed front magazynów. Jeden z nich sprawdził, czy wszyscy francuscy strażnicy znajdują się w tłumie, a więc poza zasięgiem niebezpieczeństwa, po czym za pomocą trzymanego w ręku urządzenia uruchomił skomplikowany zapalnik i zniszczył sześćdziesiąt procent składników reaktora, opóźniając o wiele miesięcy plany Iraku i powodując straty w wysokości 23 milionów dolarów. Dziwnym trafem żadne inne urządzenia umieszczone w hangarze nie ucierpiały.

Gdy wartownicy usłyszeli za sobą głuchy huk, pobiegli natychmiast do hangaru. Jak tylko się oddalili, samochód, który wywołał "wypadek" odjechał, zaś sabotażyści i poszkodowana kobieta, dobrze wyszkolona do takich celów, spokojnie zniknęli w bocznych ulicach miasteczka La Seyne-sur-Mer.

Operacja zakończyła się pełnym sukcesem. Poważnie opóźniła plany Iraku, a przy okazji przysporzyła wielu kłopotów Saddamowi Husajnowi.

Organizacja obrońców środowiska zwana "Groupe des Ecologistes Francais", o której nikt nie słyszał przed tym incydentem, przyznała się do odpowiedzialności za wybuch. Wprawdzie policja francuska zdementowała to twierdzenie, ale ponieważ spowodowała jednocześnie całkowite przemilczanie wszelkich informacji w sprawie śledztwa dotyczącego sabotażu, gazety zaczęły drukować spekulacje na temat jego autorstwa. Na przykład "France Soir" twierdziła, że policja podejrzewa "lewicowych ekstremistów", zaś "Le Matin" głosił, że jest to dzieło Palestyńczyków pracujących dla Libii. Tygodnik "Le Point" podejrzewał Amerykanów.

Inni oskarżali Mosad. Ale urzędnik rządu izraelskiego odrzucił to oskarżenie jako przejaw "antysemityzmu".

*

Halim i Samira wrócili do domu grubo po północy po kolacji zjedzonej na lewym brzegu Sekwany. On otworzył radio chcąc przed pójściem do łóżka posłuchać trochę muzyki. Zamiast tego usłyszał wiadomość o wybuchu. Halim wpadł w panikę.

Zaczął biegać po mieszkaniu ciskając na chybił trafił przedmiotami, wykrzykując wiele głupstw.

- Co się z tobą stało - wykrzyknęła Samira - czyś ty zwariował!?

- Wysadzili reaktor - krzyknął - teraz i mnie wysadzą.

Zatelefonował do Donovana.

Po godzinie przyjaciel oddzwonił. - Proszę nie robić żadnych głupstw - powiedział - proszę zachować spokój. Nikt nie może łączyć z tym pana osoby. Spotkajmy się jutro wieczorem w hotelu.

Halim dygotał jeszcze, gdy przybył na spotkanie. Nie spał. Nie ogolił się. Wyglądał strasznie.

- Teraz Irakijczycy powieszą mnie - jęczał - a potem oddadzą mnie Francuzom i ci mnie zgilotynują.

- Nie ma to z panem nic wspólnego - mówił Donovan. - Pomyśl pan o tym. Nikt nie ma żadnych powodów, aby winić pana.

- To straszne. Straszne. Czy to możliwe, że Izraelczycy maczali w tym palce? Samira sądzi, że to oni. Czy to może być?

- Człowieku, weź się w garść. O czym pan mówi? Nikt z ludzi, z którymi handluję, nie zrobiłby nic takiego. To prawdopodobnie jakieś szpiegostwo przemysłowe. W tej dziedzinie konkurencja jest bardzo duża. Sam mi pan to mówił.

Halim oświadczył, że wraca do Iraku. W każdym razie żona jego chciała wyjechać, a on już dosyć czasu odpracował w Paryżu. Chciał uciec od tych ludzi. Nie pojadą przecież za nim do Bagdadu.

Donovan, chcąc wykluczyć myśl o jakimkolwiek związku Izraelczyków z tą sprawą, rozwijał swoją teorię sabotażu przemysłowego i powiedział Halimowi, że jeżeli rzeczywiście pragnie nowego życia, to mógłby się zwrócić do Izraelczyków. Miał dwa powody, by to sugerować: po pierwsze, jeszcze bardziej zdystansować siebie od Izraelczyków, po drugie - spróbować bezpośredniego zwerbowania.

- Zapłacą. Dadzą panu nową osobowość i będą pana chronili. Strasznie chcieliby wiedzieć, co pan wie o fabryce.

- Nie. Nie mogę - rzekł Halim. - Nie z nimi. Wracam do domu. 

I wrócił.

*

Sprawa Meshada była nadal nie rozwiązana. Był jednym z niewielu arabskich naukowców cieszących się autorytetem w dziedzinie atomistyki. Był bliski irackich wyższych wojskowych i władz cywilnych. Mosad wciąż miał nadzieję, że go zwerbuje. Jednakże mimo nieświadomej pomocy Halima wiele kluczowych pytań pozostawało bez odpowiedzi.

7 czerwca 1980 roku Meshad odbył kolejną podróż do Paryża. Tym razem miał przekazać kilka ostatecznych decyzji w sprawie transakcji. Odwiedzając fabrykę w Sarcelles, powiedział naukowcom francuskim: "dokonujemy zmian w historii świata arabskiego". To właśnie niepokoiło Izrael. Izraelczycy przechwycili francuskie teleksy z dokładnym planem podróży Meshada. Ustalili, że zatrzyma się w pokoju 9041 hotelu Meridien, co ułatwiło założenie podsłuchu, zanim się tam wprowadził.

Meshad urodził się 11 stycznia 1932 w Banham, w Egipcie. Był to wybitny naukowiec. Jego gęste, czarne włosy zaczynały się już wyraźnie cofać nad czołem. Paszport jego stwierdzał, że jest wykładowcą na wydziale energii atomowej uniwersytetu w Aleksandrii.

Później, w wywiadzie dla egipskiej prasy, jego żona Zamuba mówiła, że właśnie oboje z trojgiem dzieci (dwiema dziewczynkami i chłopcem) mieli wyjechać z Kairu na wakacje. Meshad kupił już nawet bilety na samolot, gdy ktoś z fabryki w Sarcelles zatelefonował do niego. Słyszała, jak mówił:

- Dlaczego ja? Mogę przysłać eksperta.

Żona twierdziła, że od tej chwili był bardzo poważny, a nawet gniewny. Przypuszczała, że w administracji francuskiej tkwi agent izraelski, który zastawił na niego pułapkę.

- Oczywiście, że istniało niebezpieczeństwo. Mawiał mi, że będzie pracował nad zbudowaniem bomby, nawet gdyby miał za to zapłacić życiem.

Oficjalna wersja przekazana środkom przekazu przez władze francuskie stwierdzała, że jakaś prostytutka zaczepiła Meshada w windzie, gdy około godziny siódmej wieczór burzliwego 13 marca 1980 roku wracał do swego pokoju na dziewiątym piętrze. Mosad wiedział już, że Meshad ma silne dewiacje seksualne, a konkretnie: skłonności sado-masochistyczne i że od dawna regularnie zaspokaja mu je prostytutka o przezwisku Marie Express. Miała przyjść około wpół do ósmej wieczorem. Naprawdę nazywała się Marie-Claude Magal i była tą samą, którą Ran początkowo posłał do Halima. Jakkolwiek wykonywała wiele zadań dla Mosadu, nigdy nie wiedziała dokładnie, kim byli jej pracodawcy. Póki płacili, nic ją to nie obchodziło.

Wiedzieli też, że Meshad to twardy kąsek, nie taki łatwowierny jak Halim. A ponieważ możliwe było, że zostanie tylko kilka dni, postanowiono zwrócić się do niego bezpośrednio. Jeśli się zgodzi - tłumaczył Arbel - będzie zwerbowany. Jeśli nie, będzie martwy.

Nie zgodził się.

Na krótko przed przybyciem Magal wysłano pod drzwi Meshada mówiącego po arabsku katsa Yehudę Gila. Meshad uchylił drzwi na tyle, by móc wyjrzeć, ale pozostawił założony łańcuch i warknął: "ktoś ty, czego chcesz?".

Gil odparł: "Przychodzę od potęgi, która dużo zapłaci za odpowiedzi".

Meshad zawołał: "Zmywaj się, ty psie, albo wzywam policję".

Gil odszedł. Natychmiast odleciał do Izraela, by w żadnym wypadku nie można go było łączyć z losami Meshada.

Meshada spotkał inny los.

Mosad nie zabija ludzi, jeśli nie mają krwi na rękach. Ten człowiek, gdyby udało mu się zrealizować swój projekt, miałby na rękach krew dzieci lzraela. Nie należało więc czekać.

Wywiad izraelski poczekał tylko, aż Magal obsłużyła Meshada i po i kilku godzinach opuściła go. Niech sobie umiera szczęśliwy, pomyślano.

Gdy Meshad spał, dwóch ludzi używając wytrycha wślizgnęło się cichutko do jego pokoju i podcięło mu gardło. Następnego rana pokojówka znalazła jego okrwawione zwłoki. Przychodziła kilka razy, ale wywieszony napis "nie przeszkadzać" powstrzymywał ją. Wreszcie zapukała do drzwi, a gdy nie było odpowiedzi, weszła.

Policja francuska mówiła wówczas, że to była fachowa robota. Nic nie zginęło - ani pieniądze, ani dokumenty. Na podłodze łazienki znaleziono tylko ręcznik poplamiony szminką do ust.

Magal była wstrząśnięta, gdy dowiedziała się o tym morderstwie. Przecież Meshad żył, gdy go opuściła. Częściowo po to, żeby się zabezpieczyć, a częściowo dlatego, że miała podejrzenia, poszła na policją i doniosła, że gdy przyszła, Meshad był wściekły, przeklinał jakiegoś mężczyznę, który przedtem zaczepiał go, chcąc kupić informacje.

Magal zwierzyła się swej przyjaciółce, byłej "stałej" Halima, ta zaś nieświadomie przekazała tę informację kontaktowemu z Mosadu.

Późno w nocy, 12 lipca 1980 roku, Magal szła bulwarem St. Germain. gdy mężczyzna w czarnym mercedesie zatrzymał się przy zakręcie i dał jej znak ręką, aby usiadła obok kierowcy.

Nie było w tym niczego niezwykłego. Ale gdy zaczęła rozmawiać ze swym ewentualnym klientem, inny czarny mercedes wyjechał z dużą szybkością zza zakrętu. We właściwym momencie kierowca zaparkowanego wozu potężnie pchnął dziewczynę, tak że wpadła pod nadjeżdżający samochód. Zginęła na miejscu. Oba wozy szybko zniknęły w ciemnościach paryskiej nocy.

*

Jakkolwiek zarówno Magal, jak i Meshad zostali zamordowani przez Mosad, to jednak sytuacja w obu wypadkach różniła się zasadniczo.

Najpierw o Magal. W sztabie w Tel Awiwie, w miarę jak rozszyfrowywano i analizowano raporty z terenu, rosło zaniepokojenie. Z materiałów wynikało jasno, że poszła ona na policję i mogła wywołać poważne trudności. Niepokój ten wędrował w górę po drabinie administracyjnej, aż wylądował na biurku szefa Mosadu, gdzie zapadła ostateczna decyzja, żeby ją "zdjąć".

Zamordowanie jej miało charakter operacji zapobiegawczej. Trzeba względnie szybko podejmować decyzje opierając się na okolicznościach sprawy.

Natomiast decyzja zgładzenia Meshada wypływała z supertajnego systemu wewnętrznego, do którego należała formalna "lista egzekucyjna" i który wymagał osobistego zatwierdzenia przez samego premiera Izraela.

Listy zawierają od jednego do około stu nazwisk. Zależy to od zakresu antyizraelskiej działalności terrorystycznej.

Propozycję umieszczenia kogoś na "liście egzekucyjnej" składa szef Mosadu w biurze premiera. Powiedzmy na przykład, że odbył się terrorystyczny atak na izraelski cel, który zresztą nie musi być koniecznie żydowski. Mógł to być zamach na biura El Al w Rzymie, w czasie którego zginęło kilku obywateli włoskich. Był to jednak atak na Izrael, jako że jego celem było zniechęcenie ludzi do korzystania z izraelskiej linii lotniczej.

Załóżmy, że Mosad wiedział na pewno, iż tym, który zarządził albo zorganizował zamach, był Ahmed Dżibril. W tej sytuacji Mosad powinien był przedstawić nazwisko Dżibrila urzędowi premiera, a z kolei premier przesłałby je do specjalnego komitetu sądowego, supertajnego, o którego istnieniu nie wie nawet izraelski sąd najwyższy.

Komitet, który pracuje metodą sądów wojskowych i zaocznie rozpatruje sprawy oskarżonych terrorystów, składa się z pracowników wywiadu, wojskowych oraz pracowników aparatu sprawiedliwości. Obrady, zorganizowane jak rozprawy sądowe, odbywają się w różnych miejscowościach. Często w czyimś mieszkaniu prywatnym. Przy każdej sprawie zmienia się zarówno skład personalny komisji, jak i lokalizacja rozprawy.

Do każdej sprawy mianuje się dwóch prawników - jeden reprezentuje państwo, czyli jest prokuratorem, drugi - obronę, mimo że oskarżony nie ma pojęcia o całej rozprawie. Na podstawie przedstawionych dowodów trybunał ten decyduje, czy dany człowiek - na przykład Dżibril - jest winien tego, o co się go oskarża. Jeśli zostaje uznany za winnego, a na ogół oskarżeni są za takich uznawani, "sąd" może zarządzić dwie rzeczy: albo by go sprowadzić do Izraela na rozprawę w normalnym sądzie, albo - jeśli jest to zbyt niebezpieczne lub po prostu niemożliwe, nakazuje stracenie go przy pierwszej okazji.

Zanim jednak zamach zostanie dokonany, premier musi podpisać nakaz egzekucji. Tu - zależnie od osoby premiera - istnieją różne praktyki. Niektórzy podpisują dokumenty z góry. Inni domagają się ustalenia naprzód, czy w danym momencie "cios" nie stworzy żadnych trudności politycznych.

W każdym razie jednym z pierwszych obowiązków każdego nowego premiera Izraela jest przeczytanie "listy egzekucyjnej" i zdecydowanie, czy parafować czy też nie każde znajdujące się na niej nazwisko.

*

W piękną słoneczną niedzielę, 7 czerwca 1981 roku, o godz. czwartej po południu, dwa tuziny F-15 i F-16 produkcji amerykańskiej wystartowały z Beer Szewa (nie z Ejlatu - jak szeroko informowano - gdyż jest on zbyt bliski jordańskich radarów) do zdradzieckiej 90-minutowej liczącej 650 mil (1040 km) podróży nad terytorium wrogich krajów, do Tuwaita pod Bagdadem, w celu całkowitego zniszczenia budowanych tan. irackich zakładów jądrowych.

Towarzyszył im samolot, który wyglądał jak handlowa maszyna Air Lingus (Irlandczycy wypożyczają swoje samoloty krajom arabskim, więc nikogo maszyna ta nie musiała dziwić). W rzeczywistości był to izraelski Boeing 707 przystosowany do uzupełniania paliwa w powietrzu. Samoloty trzymały się w zwartej formacji, a Boeing leciał dokładnie pod nimi, tak że z dołu można było mieć wrażenie, że leci tylko jedna cywilna maszyna korytarzem powietrznym. Samoloty miały nakazaną "ciszę", czyli nic nadawały żadnych sygnałów, natomiast przyjmowały je od lecącego z tyłu samolotu przystosowanego do wojny elektronicznej i łączności. Samolot ten służył też do zakłócania innych sygnałów, włącznie z wrogimi radarami.

Mniej więcej w połowie drogi "tam", już nad terytorium irackim, Boeing uzupełnił zapas paliwa samolotów bojowych (droga powrotna do Izraela była zbyt długa, aby odbyć ją bez tankowania, a nie można było ryzykować uzupełnienia paliwa po ataku, bo mogła ruszyć za nimi pogoń. Stąd to zuchwałe tankowanie nad irackim terytorium). Po skończonym tankowaniu Boeing oderwał się od formacji. ubezpieczany przez dwa samoloty, skrócił sobie drogę w kierunku północno-zachodnim lecąc nad Syrią i ostatecznie wylądował na Cyprze, jakby odbywał normalną podróż handlową. Samoloty eskorty towarzyszyły mu tylko nad wrogim terytorium, po czym wróciły do bazy w Beer Szewa.

W tym czasie pozostałe samoloty uzbrojone w rakiety Sidewinder i bomby sterowane laserem o wadze dwóch tysięcy funtów (które kieruje się promieniem laserowym bezpośrednio do celu) kontynuowały lot.

Dzięki informacjom otrzymanym wcześniej od Halima Izraelczycy wiedzieli dokładnie, gdzie uderzyć, aby przysporzyć najwięcej szkody. Sprawą podstawową było zburzenie kopuły w sercu fabryki. W terenie znajdował się też agent izraelski wyposażony w urządzenie nadające mocne sygnały na ustalonej częstotliwości fal, które naprowadzały samoloty na ich cele.

W zasadzie istnieją dwa sposoby znalezienia celu. Można go zobaczyć, ale przy szybkościach przekraczających 900 mil (1440 km) na godzinę, trzeba bardzo dobrze znać teren, tym bardziej gdy chodzi o względnie niewielkie cele. Orientować się można w krajobrazie, ale znów trzeba bardzo dobrze znać okolice i rozpoznawać poszczególne punkty orientacyjne. Izraelczycy nie mieli oczywiście wcześniej okazji do przeprowadzenia manewrów nad Bagdadem. Ćwiczyli jedynie nad własnym terytorium na makiecie fabryki, zanim wyruszyli do ataku na "oryginał".

Inną metodą znalezienia celu jest zastosowanie sygnału odpowiedniego urządzenia naprowadzającego. Izraelczycy dysponowali takim urządzeniem na zewnątrz fabryki, ale po to, aby mieć absolutną pewność, poproszono zwerbowanego przez Mosad francuskiego technika, Damiena Chassepieda, aby umieścił wewnątrz budynku teczkę, w której znajdowało się urządzenie naprowadzające. Nie wiadomo dlaczego Chasspied zamarudził w gmachu i stał się jedyną śmiertelną ofiarą tego niezwykłego nalotu.

Nad Irakiem samoloty leciały tak nisko, że widać z nich było chłopów na polach. O godzinie 6.30 po południu, przed samym osiągnięciem celu, samoloty wzniosły się do pułapu około dwudziestu tysięcy stóp (ponad 6 000 m). Wznoszenie się było tak szybkie, że zmyliło radary obrony. Poza tym słońce zachodzące za samolotami oślepiało Irakijczyków obsługujących działka przeciwlotnicze. Samoloty następnie pikowały tak szybko jeden za drugim, że Irakijczycy zdołali tylko nieszkodliwie wystrzelić w niebo z kilku swych działek przeciwlotniczych, ale nie wystrzelono żadnej rakiety ziemia-powietrze i żaden samolot iracki nie ruszył w pogoń za napastnikami, którzy zawrócili i skierowali się z powrotem do Izraela, lecąc wyżej i obierając krótszą drogę, prowadzącą bezpośrednio nad Jordanią. W ten sposób marzenia Saddama Husajna o przekształceniu Iraku w potęgę nuklearną legły w gruzach.

Fabryka została zniszczona. Olbrzymia kopuła na budynku reaktora została zwalona z fundamentów, a silnie wzmocnione mury rozbite w gruzy. Dwa inne wielkie budynki o podstawowym znaczeniu dla fabryki zostały poważnie uszkodzone. Taśmy video nagrane przez pilotów izraelskich i pokazane później izraelskiej komisji parlamentarnej uchwyciły moment, gdy rdzeń reaktora został zniszczony, a jego części wpadły do basenu chłodzącego.

Wobec informacji wywiadowczej Mosadu, w myśl której reaktor miał zacząć działać 1 lipca, Begin planował pierwotnie uderzyć pod koniec kwietnia. Przesunął jednak akcję, gdy gazety podały, że były minister obrony, Ezer Weizman, powiedział przyjaciołom, że Begin "przygotowuje awanturniczą operację przedwyborczą".

Kiedy przywódca Partii Pracy, Simon Peres, przesłał Beginowi "osobistą" i "ściśle tajną" notatkę, w której skłaniał go do zrezygnowania z ataku, gdyż uważał, że informacje wywiadowcze Mosadu były "nierealistyczne" - zaniechano też kolejnego terminu wyznaczonego na 10 maja, siedem tygodni przed mającymi się odbyć 30 czerwca wyborami do parlamentu izraelskiego. Peres przepowiadał, że atak sprawi, iż Izrael będzie izolowany "jak drzewo na pustyni".

*

Dokładnie trzy godziny po starcie samoloty powróciły bezpiecznie do Izraela. Dwie godziny premier Menachem Begin czekał w swym mieszkaniu przy ulicy Smolenskina wraz z całym rządem na tę wiadomość.

Krótko przed siódmą wieczór gen. Rafael Eitan, szef armii izraelskiej, zawiadomił Begina, że operacja "Babilon" została wykonana (tak nazwano ostatni etap operacji) i wszyscy uczestnicy wrócili szczęśliwie.

Podobno Begin powiedział Baruch hashem, co po hebrajsku znaczy: chwała Bogu. Bezpośrednia reakcja Saddama Husajna nie została nigdy opublikowana.

 

 

Werbunek

 

Po przybyciu do bazy Shalishut, zostałem wprowadzony do małego pokoju. Za biurkiem siedział nie znany mi osobnik.

- Wyciągnęliśmy twoje nazwisko z komputera - powiedział. - Odpowiadasz naszym kryteriom. Wiemy, że już służysz naszemu krajowi, ale jest jeszcze lepszy sposób służenia mu. Interesuje cię to?

- Oczywiście. Ale o co chodzi?

- Najpierw musimy przeprowadzić serię prób, by sprawdzić, czy jesteś odpowiednim człowiekiem. Wezwiemy cię w swoim czasie!

Dwa dni później zostałem wezwany na spotkanie o ósmej wieczór do pewnego mieszkania w Hercliji. Zdumiałem się, gdy drzwi otworzył mi psychiatra marynarki wojennej. Psychiatra powiedział mi, że pracuje dla służby bezpieczeństwa i nie wolno mi mówić w bazie o tym spotkaniu.

Przez cztery godziny przeprowadzał ze mną różnorodne testy psychiatryczne.

Gdy tydzień później zostałem wezwany na inne spotkanie w północnej części Tel Awiwu, koło Bait Hahayal, powiedziałem już o tym żonie. Oboje wyczuliśmy, że ma to coś wspólnego z Mosadem. Kiedy żyje się w Izraelu, wie się coś o tym. A zresztą, cóż to mogło być innego?

Było to pierwsze z serii spotkań z facetem, który przedstawił mi się jako Ygal. Odbywałem z nim potem długie sesje w kawiarni Scala w Tel Awiwie. Mówił o znaczeniu pracy, jaką chcą mi powierzyć. Odpowiadałem im setkach formularzy na różne pytania w rodzaju: "Czy uważasz zabicie kogoś dla twojego kraju za coś złego? Czy wydaje ci się, że wolność jest ważna? Czy jest coś ważniejszego niż wolność?'' itp. Gdy upewniłem się, że chodzi o Mosad, myślałem, że oczekiwane odpowiedzi są całkiem oczywiste, łatwe do przewidzenia. I naprawdę chciałem przejść te próby.

Z czasem spotkania odbywały się regularnie co trzy dni. Trwało to około czterech miesięcy. Pewnego dnia poddano mnie w bazie wojskowej kompleksowym badaniom lekarskim. Zwykle, gdy idzie się na badania, spotyka się tam do 150 chłopaków. Zupełnie jak w fabryce. Tym razem byłem sarn. Znajdowało się tam 10 gabinetów, każdy z lekarzem i pielęgniarką, którzy już na mnie czekali. Każdy zespół spędzał ze mną około pół godziny. Przeprowadzali wszelkiego rodzaju badania, nawet dentystyczne. Wszystko to sprawiło, że poczułem się rzeczywiście bardzo ważny.

Wciąż jednak nie miałem żadnych informacji o pracy, jaką chcieli mi powierzyć. Mimo to gotów byłem zgodzić się na wszystko, cokolwiek by to było.

W końcu Ygal powiedział mi, że podczas szkolenia będę przede wszystkim w Izraelu, ale nie u siebie w domu. Z rodziną będę mógł widzieć się raz na dwa lub trzy tygodnie. Możliwe też, że wyślą mnie za granicę i wówczas spotkania z rodziną nie będą częstsze niż raz w miesiącu Oświadczyłem na to Ygalowi, że nie mogę na tak długo rozstawać się z rodziną, to nie dla mnie. Kiedy jednak kazał mi przemyśleć decyzję, zgodziłem się. Wtedy zatelefonowali do mojej żony, Belli. Nękali nas telefonicznie przez następne osiem miesięcy, aby wymusić jej zgodę.

Od czasu, gdy opuściłem szeregi armii, nie miałem wyrzutów sumienia, bym zaniedbywał mój kraj. W tym czasie czułem się związany praktycznie z prawicą. Wówczas wierzyłem jednak, że można rozdzielić sprawy zawodowe i rodzinne. Z jednej strony chciałem tego zajęcia, ale nie mogłem się zgodzić na pozostawanie z dala od rodziny przez tak długi okres.

W tym czasie nikt nie powiedział mi dokładnie, do jakiego zajęcia jestem przeznaczony. Ale potem, gdy już byłem w Mosadzie, dowiedziałem się, że przygotowywano mnie do kidonu, tj. grupy zabójstw w wydziale Metsada (Metsada, obecnie Komemiute jest wydziałem bojowników) Wciąż jednak nie byłem pewien, co chciałbym zrobić ze swoim życiem.

*

W październiku 1982 r. dostałem depeszę, w której polecono mi zatelefonować pod podany numer we czwartek między 9 rano a 7 wieczorem. Miałem pytać o Debora. Zadzwoniłem, w odpowiedzi usłyszałem adres, pod który miałem się udać. Był to wysoki biurowiec Hadar Dafna na bulwarze Króla Saula w Tel Awiwie. Później dowiedziałem się, że budynek ten był siedzibą sztabu Mosadu.

Wszedłem do westybulu. Na prawo znajdował się bank. Na ścianie na lewo od wejścia widniał niepozorny napis: "Werbunek Służby Bezpieczeństwa". Moje poprzednie doświadczenie nie dawało mi spokoju. Czułem, że coś przegapiłem.

Udając się na to spotkanie, byłem podenerwowany i dlatego dotarłem godzinę wcześniej. Poszedłem więc do baru samoobsługowego na piętrze. W tej części budynku prywatne biznesy stwarzały atmosferę naturalności, bowiem sztab Mosadu był budynkiem w budynku. Zamówiłem kanapkę z serem, doskonale to pamiętam do dziś, a podczas jedzenia rozglądałem się wokoło, zastanawiając się, czy poza mną jest tu jeszcze ktoś wezwany jak ja.

Zbliżyła się wyznaczona godzina. Zszedłem na dół do podanego mi biura. Skierowano mnie do małego pokoju z ogromnym, jasnym drewnianyrn biurkiem. W pokoju dostrzegłem poza tym telefon, na ścianie wiszące lustro i fotografię jakiegoś mężczyzny. Wydawał mi się znajomy, ale nie byłem w stanie zidentyfikować go.

Siedzący za biurkiem miło wyglądający facet otworzył małą teczkę, musnął wzrokiem papiery i powiedział:

- Szukamy ludzi. Naszym głównym celem jest ratowanie Żydów na całym świecie. Myślimy, że mógłbyś nam pasować. Stanowimy jakby rodzinę. To jest ciężka praca i może być nawet niebezpieczna. Ale nic więcej nie mogę ci powiedzieć. Najpierw musisz przejść kilka prób.

Wyjaśnił mi następnie, że po każdej serii prób zostanę znowu wezwany. Jeśli którejś z prób nie podołam, to koniec. Jeśli taką serię przejdę pomyślnie, dostanę szczegóły dotyczące następnych testów.

- Jeśli nie powiedzie ci się, albo po prostu wysiądziesz, już nie możesz się z nami kontaktować. Tu poprawek nie ma. To my decydujemy o wszystkim i to już koniec. Rozumiesz?

- Tak.

- Świetnie. Chcę cię widzieć tutaj dokładnie za dwa tygodnie o 9 rano. Rozpoczniemy próby.

- Czy znaczy to, że będę długo z dala od rodziny?

- Nie.

- Dobrze. Będę tu za dwa tygodnie.

Kiedy nadszedł ten dzień, zostałem wprowadzony do dużego pokoju. Wraz z dziewięcioma innymi osobami siadłem w szkolnej ławce. Każdy z nas dostał 30-stronicowy kwestionariusz. Zawierał on osobiste pytania i różnego rodzaju testy. Wszystko zmierzało do określenia, kim jestem oraz co i jak myślę. Po wypełnieniu kwestionariuszy poinstruowano nas, że dadzą nam znać co dalej.

Po tygodniu wezwano mnie na spotkanie z człowiekiem, który przeegzaminował mnie z angielskiego. A mówię bez akcentu izraelskiego. Pytał mnie o znaczenie gwarowych wyrażeń, ale nie znał tych najnowszych, jak np. "far out". Przepytywał też o miasta w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych, kto jest prezydentem USA i o inne tego rodzaju rzeczy. Spotkania trwały przez trzy tygodnie, ale w przeciwieństwie do pierwszego, odbywały się w ciągu dnia i poza centrum miasta. Poddany też zostałem następnym badaniom zdrowotnym.

Przypominano stale kandydatom, by w rozmowach ze znajomymi nic nie ujawniali. Hasło brzmiało: "Trzymaj wszystko przy sobie".

Z każdym spotkaniem miałem coraz więcej obaw. Człowiek, który mnie przepytywał, nazywał się Uzi. Później poznałem go lepiej jako Uzi Nakdimona - był szefem rekrutacji personelu. W końcu to on powiedział mi, że przeszedłem wszystkie dotychczasowe próby, czeka mnie jeszcze tylko końcowa, ale przedtem chcieli porozmawiać Bellą.

Przetrzymali ją sześć godzin. Przepytywali Bellę o wszystko - nie tylko o mnie, ale o nią i jej rodziców, ich poglądy polityczne i jej silne strony i słabości. Długie badanie dotyczyło także jej stosunku do państwa Izrael i jego miejsca w świecie. Podczas rozmowy obecny był urzędowy psychiatra, który pozostał jednak cichym obserwatorem.

Po tym wszystkim Uzi zatelefonował i polecił pokazać się w poniedziałek o 7 rano. Kazał zabrać ze sobą dwie walizki z różnorodną odzieżą - od dżinsów do garnituru. Miała to być trzy-czterodniowa próba końcowa. Wyjaśnił też, że przez dwa lata będę szkolony oraz że moja pensja będzie o grupę wyższa niż mój obecny stopień wojskowy. To nieźle - pomyślałem. - W ten sposób stanę się pułkownikiem. Miałem powód do emocji. Nastąpił wreszcie szczęśliwy koniec. Wydawało mi się, że naprawdę jestem kimś wyjątkowym, zwłaszcza że potem dowiedziałem się, iż rozmawiali z tysiącami ludzi. Odbywali takie sesje mniej więcej co trzy lata. Do finału docierało najwyżej piętnastu. Czasem wszyscy go przechodzili, czasem nikt. Nie wyznaczano żadnych limitów z góry. Dowiedziałem się, że każdy z kandydatów zakwalifikowanych do decydujących prób wyłaniany był z 5 000 wstępnie badanych osób.

Wyławiają ludzi  w ł a ś c i w y c h,  niekoniecznie więc ludzi  n a j l e p s z y c h.  To wielka różnica. Funkcjonariusze zajmujący się selekcją są praktykami i rozglądają się za bardzo specyficznymi uzdolnieniami. Pozwalają ci myśleć, że jesteś kimś wyjątkowym i właśnie z tego powodu wybranym do prób.

*

Krótko przed wyznaczonym dniem posłaniec dostarczył mi do domu list, w którym ponownie podano mi czas i miejsce mojego stawienia się, a także przypomniano o zabraniu ubrań na różne okazje. Polecono mi również, bym nie posługiwał się swoim nazwiskiem. Miałem napisać na dołączonym do listu papierze moje przybrane nazwisko wraz z krótkimi danymi mojej nowej osobowości. Nazwałem się Simon Lahav. Simon - to imię mojego ojca. A jak się wcześniej dowiedziałem, moje nazwisko Ostrovsky wywodzi się z polskiego lub rosyjskiego słowa "ostry". Lahav po hebrajsku oznacza "ostrze".

Podałem zawód grafika, bo na tej dziedzinie rzeczywiście znałem się. Swoje miejsce zamieszkania określiłem w Holonie, ale w miejscu, gdzie - jak wiedziałem - była pusta parcela.

W deszczowy dzień w styczniu 1983 r. tuż przed 7 rano przybyłem na umówione miejsce. Zastałem tam dwie kobiety i ośmiu mężczyzn z mojej grupy oraz trzy czy cztery inne osoby, które wziąłem za instruktorów. Otrzymaliśmy koperty z nowymi dokumentami osobistymi. Następnie cała grupa pojechała autobusem do Country Club - znanego ośrodka wypoczynkowego poza Tel Awiwem, przy drodze do Hajfy. Ośrodek ten szczycił się tym, że dysponuje najlepszymi urządzeniami rekreacyjnymi w całym Izraelu.

Rozmieszczono nas po dwóch w apartamentach z jedną sypialnią. Kazano nam tam się rozpakować. Potem zebraliśmy się w apartamencie nr 1.

Na wzgórzu obok Country Club znajduje się tak zwana letnia rezydencja premiera. W rzeczywistości jest to Midrasha - centrum szkoleniowe Mosadu. Spojrzałem na wzgórze. Każdy w Izraelu wie, że to miejsce ma coś wspólnego z Mosadem. I byłem ciekaw, czy tam w końcu wyląduję. Wyobraziłem sobie nagle, że dla wszystkich obecnych będę jedynym podmiotem próby. Może brzmi to paranoicznie, ale paranoja jest plusem w tym fachu.

W apartamencie nr 1 stał długi stół nakryty do eleganckiego śniadania. Był też bufet z taką ilością jedzenia, jakiej nigdy przedtem nie widziałem, a szef sali czekał w pogotowiu, by zrealizować odrębne zamówienie, jeśli ktoś chciał coś specjalnego.

Poza 10 kursantami kręciło się przy śniadaniu jeszcze kilkanaście osób. Około 10.30 przeszliśmy do sąsiedniego pokoju. Kursanci zasiedli przy długim stole znajdującym się w środku, pozostali zaś zajęli miejsca pod ścianami, przy małych stolikach. Nikt nas nie popędzał. Po wspaniałym śniadaniu dostaliśmy teraz kawę i każdy zapalił dobrego papierosa.

Do grupy zwrócił się Uzi Nakdimon:

- Witam na próbie. Pozostaniemy tu trzy dni. Nie róbcie niczego, czego waszym zdaniem oczekujemy od was. Niech każdy sam ocenia sytuacje, jakie powstaną. Szukamy takich ludzi, jakich nam potrzeba. Przeszliście już wiele prób. Teraz chcemy się upewnić, czy całkowicie nam odpowiadacie. Każdy z was będzie przewodnikiem-instruktorem. Każdy z was przybrał sobie nazwisko i zawód. Musicie zrobić wszystko, by nie zdradzić się, ale jednocześnie waszym zadaniem jest starać się zdemaskować każdego innego przy tym stole.

Po raz pierwszy brałem udział w teście grupowym z udziałem kobiet Był to wynik presji politycznej, by również kobiety pełniły funkcję katsa Zdecydowano więc, by kilka wypróbować i zobaczyć, czy się sprawdzą. Oczywiście, nie chcieli, by tak się stało. To był tylko gest. Mieliśmy kobiety biorące udział w walkach, ale nigdy nie pozwolono, by stały się katsa. Głównym celem Mosadu są mężczyźni. Arabscy mężczyźni. Mogą się oni poddać urokowi kobiet, ale żaden Arab nie będzie pracować dla kobiety. Tak więc kobiety nie mogą ich zwerbować.

Nasza dziesiątka kandydatów rozpoczęła zajęcia od wzajemnego przedstawienia się przybranymi nazwiskami. Potem każdy testował partnera różnymi pytaniami. Od czasu do czasu włączały się osoby siedzące pod ścianami.

Swobodnie opowiadałem o sobie. Nie wymieniałem z nazwy przedsiębiorstwa, w którym rzekomo pracowałem, bo każdy mógł to łatwo sprawdzić. Powiedziałem natomiast że mam dwoje dzieci, choć zrobiłem z nich chłopców, bo nie wolno było mi ujawnić faktycznych szczegółów, ale starałem się trzymać jak najbliżej mego rzeczywistego życia. To było łatwe. Nie czułem się zmieszany. To była gra, która nawet mi się spodobała.

Ćwiczenie trwało trzy godziny. W pewnej chwili, kiedy zadawałem pytania, jeden z naszych opiekunów zajrzał do notesu i przerwał mi: Przepraszam, jak się nazywasz? Chodziło o sprawdzenie, czy jestem skoncentrowany. Trzeba być stale czujnym.

Wreszcie sesja skończyła się. Polecono nam wrócić do pokojów i włożyć ubrania wyjściowe, "Idziecie do miasta".

Zostaliśmy podzieleni na trzyosobowe grupy. Z dwoma innymi kandydatami dołączyłem do dwóch instruktorów w samochodzie, którym pojechaliśmy do Tel Awiwu Tam, na rogu bulwaru Króla Saula i ulicy Ibn Gevirol, spotkało nas dwóch innych opiekunów. Było to około 4.30 po południu. Jeden z instruktorów zwrócił się do mnie:

- Widzisz ten balkon na trzecim piętrze? Poczekaj tu trzy minuty. Potem idź do tego domu. W ciągu 6 minut chcę cię zobaczyć na balkonie razem z właścicielem mieszkania. Chciałbym, byś w ręku trzymał szklankę z wodą.

Teraz dopiero przeraziłem się. Nie mieliśmy ze sobą żadnych dowodów osobistych, a brak dowodu w Izraelu równoznaczny jest z naruszeniem prawa. Jednocześnie kazano nam posługiwać się wyłącznie przybranymi nazwiskami - bez względu na sytuację. W Izraelu nikt nie chodzi bez dokumentów. Więcej, powiedziano nam, że jeśli będziemy mieli jakiekolwiek kłopoty z policją, musimy także posługiwać się tylko przybranymi nazwiskami i życiorysami.

Co więc robić? Moim pierwszym problemem było umiejscowienie mieszkania, w którym miałem się znaleźć. W końcu powiedziałem instruktorowi, że jestem gotów,

- W jakim charakterze wystąpisz? - spytał.

- Powiem, że robię film.

Mimo że oczekiwano od nas spontanicznych działań, instruktorzy domagali się elementarnego planu akcji, a nie zdania się na los, co wyraża arabskie powiedzenie "Ala bab Allach", czyli "Co ma być, to będzie; pozostawmy wszystko Allachowi".

Energicznym krokiem wszedłem do budynku i na schody. Liczyłem mieszkania, by upewnić się, że trafię na właściwe. Na moje pukanie odpowiedziała około 65-letnia kobieta. Powitałem ją po hebrajsku.

- Nazywam się Simon. Jestem z wydziału komunikacji. Wiadomo, że na tym skrzyżowaniu są częste wypadki - zrobiłem pauzę, by zbadać jej reakcję.

- Tak, tak. Wiem o tym - odpowiedziała.

- Chcieliśmy wynająć balkon w tym mieszkaniu, jeśli można.

- Wynająć mój balkon?

- Tak. Chcemy sfilmować ruch na skrzyżowaniu. Nie będzie tu żadnych ludzi. Umieścimy na balkonie tylko kamerę. Czy mogę zobaczyć, by upewnić się, że jest to właściwe miejsce? Jeśli tak, czy 500 funtów starczy?

- O, tak, na pewno - powiedziała prowadząc mnie na balkon.

- Przepraszam, że sprawiam kłopot, ale czy nie mógłbym dostać szklanki wody? Dziś jest tak gorąco...

I zaraz oboje stanęliśmy obok siebie na balkonie.

Poczułem się znakomicie. Widziałem, jak mnie z dołu obserwują. Gdy kobieta odwróciła głowę, podniosłem szklankę.

Wziąłem od kobiety nazwisko i numer telefonu. Powiedziałem jej, że mamy jeszcze kilka miejsc do sprawdzenia i damy jej znać, czy wybraliśmy jej balkon.

Gdy znalazłem się na dole, inny z kursantów poszedł wykonać swoje zadanie. Miał podejść do automatu bankowego i zwrócić się do którejkolwiek z osób korzystających z tego urządzenia o pożyczkę równowartości 10 dolarów. Powiedział jakiemuś mężczyźnie, że potrzebna jest mu taksówka, by zawieźć do szpitala rodzącą żonę, ale nie ma pieniędzy. Wziął nazwisko i adres nieznajomego, obiecując mu odesłanie pieniędzy. Mężczyzna dał je naszemu kursantowi.

Trzeci kolega z grupy nie miał tyle szczęścia. Polecono mu - podobnie jak mnie - ukazać się na balkonie mieszkania w innym domu. Dostał się na dach, mówiąc, że sprawdza antenę telewizyjną. Okazało się to pechowe. Kiedy zszedł do wyznaczonego mieszkania ze swoją historyjką i spytał lokatora, czy może z jego balkonu spojrzeć na antenę, okazało się, że człowiek ten jest... specjalistą od anten.

- Co pan opowiada? Przecież antena jest w porządku.

Kursant musiał w pośpiechu wycofać się, gdyż gospodarz ruszył do telefonu, by zadzwonić na policję.

Po tych ćwiczeniach zostaliśmy zawiezieni na ulicę Hayarkon - główną arterię nad brzegiem Morza Śródziemnego. Znajduje się tu sporo hoteli. Mnie zabrano do westybulu Sheratona.

- Czy widzisz hotel po drugiej stronie ulicy, hotel Basel? - spytał jeden z instruktorów. - Pójdziesz tam i przyniesiesz mi trzecie z kolei nazwisko z listy gości hotelowych!

W Izraelu książki hotelowe z nazwiskami gości trzyma się pod kontuarem i traktuje jako poufne. Gdy przekraczałem ulicę, zaczęło się już ściemniać. Nie miałem pojęcia, jak zdobyć to nazwisko, wiedziałem, że jestem ubezpieczony, a także, że jest to tylko gra. Ale mimo to pewnością nie grzeszyłem. Chciałem osiągnąć sukces, zdając sobie równocześnie sprawę z głupoty tego zadania.

Postanowiłem zagaić po angielsku, bo wiedząc, że będę lepiej traktowany. Pomyślą, że jestem turystą. Kiedy zbliżyłem się do kontuaru, by spytać, czy jest dla mnie jakaś wiadomość, przypomniał mi się stary dowcip o facecie, który telefonował, pytając, czy jest Dave. Dzwonił kilka razy i zadawał to samo pytanie. Rozmówca za każdym razem odpowiadał, że to zły numer i coraz bardziej złościł się. Facet dzwoni jeszcze raz i mówi: "Tu Dave. Czy jest dla mnie jakaś wiadomość?" Recepcjonista spojrzał na mnie:

- Jest pan gościem hotelowym?

- Nie, ale mam tu z kimś się spotkać.

Recepcjonista powiedział, że nie ma żadnej wiadomości. Usiadłem dając do zrozumienia, że czekam. Co chwila demonstracyjnie spoglądałem na zegarek. Po pół godzinie powróciłem do kontuaru.

- Może mój znajomy już jest, a ja go nie spostrzegłem?

- A jak się nazywa?

Wymamrotałem nazwisko, które przypominało "Kamalunke". Recepcjonista wyjął książkę hotelową i zaczął ją przeglądać.

- Jak się literuje to nazwisko? - zapytał.

- Nie jestem pewien. Na początku C albo K - odpowiedziałem schylając się nad kontuarem, by pomóc recepcjoniście w znalezieniu nazwiska. Dzięki temu mogłem odczytać trzecie nazwisko od góry. I wtedy, jakby właśnie pojmując własną omyłkę powiedziałem - O, to jest hotel Basel. A ja myślałem, że to City. Przepraszam. Jakiż ze mnie głupiec.

I znowu poczułem się wspaniały. Ale skąd u licha moi instruktorzy będą wiedzieli, że zdobyłem właściwe nazwisko? No cóż, w Izraelu mają wszędzie dostęp.

Wyszliśmy z Sheratona na ulicę. Jeden z instruktorów dał mi następne zadanie. Najpierw wręczył mi telefoniczny mikrofon z dwoma przewodami. Urządzenie to na tylnej stronie miało identyfikacyjny znak. Nowe polecenie brzmiało: w westybulu hotelu Tal podejść do zawieszonego na ścianie telefonu, wyjąć ze słuchawki mikrofon i wstawić na jego miejsce ten, który dostałem. Oczywiście, całe urządzenie telefoniczne nadal powinno być sprawne.

Przed telefonem zastałem kolejkę. Powiedziałem sobie jednak, że muszę to zrobić. Kiedy przyszła moja kolej, wrzuciłem żeton i wybrałem byle jaki numer. Słuchawkę trzymałem blisko policzka. Kolana drżały mi. Za mną stali ludzie czekający na telefon. Odkręciłem pokrywkę słuchawki. W części, do której się mówi, potem wyjąłem z kieszeni notes i udawałem, że coś piszę. Mówiąc coś po angielsku wcisnąłem słuchawkę między podbródek i ramię.

Stojący za mną facet przysunął się do mnie, czułem jego oddech na szyi. Opuściłem więc notes i zwróciłem się do niego: Przepraszam. Facet lekko odsunął się, a ja umieściłem w słuchawce nowy mikrofon. W tym momencie w słuchawce ktoś się odezwał (wybrany na chybił trafił numer okazał się rzeczywistym): Kto mówi? Ale już dokręcałem pokrywkę i mogłem powiesić słuchawkę.

Wkładając wymienioną część do kieszeni, dosłownie trząsłem się. Nigdy niczego takiego nie robiłem, nigdy nic nie ukradłem. Kiedy podszedłem do instruktora i oddawałem mu ów telefoniczny detal, czułem się tak, jakbym dostał po głowie.

Wkrótce cała nasza piątka była już w drodze do Country Club. Prawie nie rozmawialiśmy. Po kolacji polecono nam, by do rana sporządzić pełne sprawozdanie z naszej całodziennej działalności. Przestrzeżono nas, by niczego nie pominąć, nawet tego, co mogłoby wydawać się nieważne.

Mój współlokator i ja byliśmy zmęczeni. Wieczorem oglądaliśmy telewizję. Około północy przyszedł instruktor. Kazał mi włożyć dżinsy i iść z sobą. Zaprowadził mnie na pobliską plantację pomarańcz. Powiedział, że prawdopodobnie pewni ludzie będą chcieli gdzieś tutaj spotkać się. Panowała cisza. Słychać było tylko dalekie wycie szakali i ciągłe cykanie świerszczy.

- Pokażę ci, gdzie to będzie - powiedział instruktor. - Od ciebie chcę wiedzieć, ilu ludzi będzie i co będą mówić. Zabiorę cię po dwóch - trzech godzinach.

- Okay.

Poprowadził mnie drogą pokrytą żwirem do wadi (suche koryto strumienia lub rzeczki wypełniające się wodą tylko w okresie deszczy). Sączyło się w niej trochę wody. Instruktor zatrzymał się w miejscu, gdzie pod drogą biegła cementowa rura o średnicy około dwóch i pół stopy.

- Tam - powiedział wskazując na rurę. - Łatwo się tu ukryć. Znajdziesz w środku stare gazety. Możesz je ułożyć przed sobą.

To była trudna próba dla mnie. Cierpię na klaustrofobię, o czym moi opiekunowie dobrze wiedzieli, bo ujawniło się to podczas badań. A do tego nie znoszę wszelkiego robactwa w rodzaju karaluchów, glist czy szczurów. Nie lubię nawet pływać w jeziorze, jeśli coś rośnie na dnie. To były najdłuższe trzy godziny mojego życia. I oczywiście nikt nie przyszedł. Nie było żadnego spotkania. Robiłem wszystko, by nie zasnąć. Sam sobie przypominałem, gdzie się znajduję i to najlepiej chroniło mnie od snu.

W końcu instruktor powrócił:

- Potrzebny mi pełny raport o spotkaniu.

- Ależ nikogo nie było!

- Jesteś pewien?

- Tak!

- Może przysnąłeś?

- Nie, w żadnym wypadku.

- Ale ja tędy przechodziłem.

- Musiałeś przechodzić obok kogoś innego. Tu nie było nikogo.

W drodze powrotnej instruktor nakazał mi, bym nikomu nie mówił o całej tej historii.

Następnego wieczora polecono nam ubrać się swobodnie. Pojechaliśmy do Tel Awiwu i tam każdy z nas miał obserwować jakiś dom i notować wszystko, co zobaczy. Przy tym mieliśmy wymyśleć jakieś historyjki, które by uzasadniały nasze zachowanie.

Około ósmej dwóch ludzi zawiozło mnie samochodem do miasta. Jednym z nich był Shai Kauly, doświadczony katsa, z długą listą sukcesów. Podrzucili mnie na główną ulicę Tel Awiwu - Dizingoff. Kazali mi obserwować pięciopiętrowy dom i zapisywać, kto tam wszedł, o której godzinie, kiedy wyszedł, a także, jak wygląda każda osoba. Miałem też odnotować, gdzie i kiedy zapalały się i gasły światła. Powiedzieli mi, że po jakimś czasie zabiorą mnie stąd, sygnalizując swoje przybycie reflektorami.

Uznałem, że muszę się jakoś zamaskować. Ale jak? Przecież moi opiekunowie zaznaczyli, że powinienem być w zasięgu ich wzroku. W końcu wpadłem na pomysł: siadłem i zacząłem rysować ów dom. W ten sposób mogłem przecież po drugiej stronie kartki zapisywać potrzebne informacje. Łatwo mogłem też wytłumaczyć rysowanie po nocy tym, że nikt mi nie przeszkadza, a ponieważ posługiwałem się tylko czarnymi kreskami, światło nie było mi potrzebne.

Po pół godzinie ciszę brutalnie przerwał pisk hamującego samochodu. Wyskoczył z niego jakiś mężczyzna, pokazując mi odznakę policyjną.

- Kim jesteś? - krzyknął.

- Simon Lahav.

- Co tu robisz?

- Rysuję.

- Jeden z sąsiadów dał znać, że obserwujesz bank (na pierwszym piętrze tego budynku był bank).

- To nie tak, po prostu rysuję. Patrz. - Pokazałem glinie moją robotę.

- Nie rób ze mnie balona. Wskakuj do samochodu.

W wozie ford escort, bez tablic rejestracyjnych, obok kierowcy siedział jeszcze jakiś człowiek. Przekazali przez radio, że kogoś złapali. Posadzili mnie na tylnym siedzeniu. Ten z przodu spytał mnie, jak się nazywam. Dwukrotnie odpowiedziałem: "Simon". Zapytał mnie jeszcze raz. Gdy miałem powtórzyć odpowiedź, siedzący obok mnie facet trzasnął mnie w twarz i krzyknął:

- Zamknij się!

- Przecież zadał mi pytanie! - zaprotestowałem.

- O nic cię nie pytał - usłyszałem.

Byłem wręcz porażony. Nie miałem pojęcia, gdzie są moi opiekunowie. A siedzący obok mnie glina pyta, skąd jestem. Odpowiedziałem, że z Holonu. Glina z przodu rąbnął mnie w twarz i przypomniał:

- Pytałem cię, jak się nazywasz.

Gdy powtórzyłem, że jestem Simon z Holonu, glina z tyłu krzyknął:

- Nie bądź taki mądrala! - I przycisnął moją głowę w dół, wykręcił ręce na plecy i zatrzasnął kajdanki. Glina z przodu odwrócił się do mnie, wyzywając od szumowin i podłego handlarza narkotyków.

Znowu usprawiedliwiałem się, że rysowałem, a gdy zapytał o moje zajęcie, powiedziałem, że jestem artystą.

Odjechaliśmy. Powiedzieli, że wezmą mnie za miasto i pokażą, jak się z nimi rozmawia. Siedzący obok kierowcy wyrwał mi rysunek, podarł go i rzucił na podłogę. Kazali mi zdjąć buty, co było bardzo trudne, gdyż kajdanki unieruchamiały ręce.

- Gdzie trzymasz narkotyki? - spytał jeden z nich.

- Nie mam żadnych narkotyków. Jestem artystą.

- Jeśli nie chcesz teraz gadać, to my będziemy później mówić - odpowiedział. Przez cały czas mocno mnie poszturchiwali. Jeden z nich uderzył mnie w szczękę tak silnie, że myślałem, iż wybił mi zęby.

Mężczyzna siedzący obok kierowcy przyciągnął mnie do siebie i rycząc wprost w twarz, żądał, bym powiedział, gdzie są narkotyki. A kierowca spokojnie krążył po mieście.

Doszedłem do wniosku, że gliny zwyczajnie nękają mnie, by wymusić jakiś okup. Słyszałem o takich przypadkach. Zażądałem więc, by zawieźli mnie na posterunek policji, bym mógł wezwać adwokata.

Chyba już po godzinie tych przepychanek jeden z facetów zapytał o nazwę galerii, w której wystawiam swoje prace. Znałem wszystkie galerie w Tel Awiwie, ale była przecież noc, a więc są zamknięte. Podałem jakąś nazwę. Kiedy tam dotarliśmy, wciąż byłem skuty. Toteż tylko ruchem głowy wskazałem budynek: - Moje obrazy wiszą właśnie w tej galerii - poinformowałem ponownie.

Moim następnym kłopotem był brak dowodu osobistego. Powiedziałem im, że zostawiłem w domu. Wtedy ściągnęli mi spodnie, mówiąc, że chcą sprawdzić, czy nie mam narkotyków. Poczułem się bardzo niepewnie. Ale wtedy oni jakby zaczęli się łamać. Powiedziałem, że chcę wracać tam, skąd mnie wzięli, ale nie wiem, jak się tam dostać. Nie mam też pieniędzy, bo kolega ma mnie zabrać właśnie z tamtego miejsca.

Zawieźli mnie w pobliże owego domu, zatrzymując się koło przystanku autobusowego. Jeden z nich zebrał strzępy rysunku i wyrzucił je przez okno. Zdjęli mi kajdanki. Nadjechał autobus. Siedzący obok mnie facet wypchnął mnie na ulicę. Upadłem. Rzucili na mnie buty i spodnie. Odjeżdżając, ostrzegli, by mnie już tu nie było, kiedy powrócą.

Leżałem na ulicy bez spodni, a obok ludzie wychodzili z autobusu, zacząłem zbierać strzępy mojego papieru, co wyglądało tak, jakbym wspinał się na Mount Everest. Ale wiedziałem, że osiągnąłem swoje!

W pół godziny później, gdy byłem już ubrany i miałem zebrane informacje z obserwacji, zauważyłem migające reflektory. Wsiadłem do samochodu, który zawiózł mnie do Country Club, gdzie napisałem pełny raport.

Po jakimś czasie znowu spotkałem "policjantów". Tamtej nocy każdy z nas miał chyba do czynienia ze swoimi "policjantami". To był kolejny test.

Policjanci zaczepili wtedy jednego z kursantów, gdy stał pod drzewem. Kiedy zapytali go, co robi, odpowiedział, że obserwuje sowy. Glina zauważył, że nie ma tu przecież sów. Kursant odparował: "Boście je wystraszyli". Podobnie jak mnie wzięli go na "przejażdżkę".

Inny kursant został "aresztowany" na znanym placu Kiker Hamdina. Mawiało się wtedy, że przedstawia on państwo Izrael. W lecie stał tu cyrk, zimą zaś plac spływał mułem. Tak jak Izrael. Połowa roku błoto, połowa - cyrk. Ale ten facet był idiotą. Oświadczył, że jest w specjalnej misji. Wyznał, że pracuje dla Mosadu i to, co robi, jest testem. Oczywiście odpadł.

Nie był on zresztą wyjątkiem. Spośród dziesiątki kandydatów, którzy zostali poddani tej serii prób, zobaczyłem później tylko jedną z kobiet. Pracowała w ochronie basenu Mosadu, gdzie podczas weekendów mogli przychodzić członkowie rodzin.

Na trzeci dzień, po śniadaniu, znowu zabrali nas do Tel Awiwu. Moim pierwszym zadaniem było wejść do restauracji, podjąć rozmowę ze wskazanym mi mężczyzną i ustalić z nim spotkanie na wieczór tego samego dnia.

Przez chwilę obserwowałem tę restaurację. Zauważyłem, że kelner bez mała tańczy wokół wskazanego mi człowieka. Doszedłem do wniosku, że jest to właściciel. Gdy siadłem przy stoliku obok niego, przeglądał właśnie pismo filmowe. Przypomniałem sobie, że wersja filmowa zagrała w teście na balkonie, więc postanowiłem powtórzyć to doświadczenie. Spytałem kelnera, czy mógłbym rozmawiać z właścicielem, bo robię film i to miejsce może być dla mnie dobre. Zanim skończyłem mówić, osobnik ten już znalazł się przy mnie. Powiedziałem mu, że mam jeszcze do obejrzenia kilka miejsc i muszę już iść. Uścisnęliśmy sobie dłonie i ustaliliśmy spotkanie na wieczór.

Następnie całą dziesiątką pojechaliśmy do parku obok bulwaru Rothschilda. Powiedziano nam, że będzie tu przechodził mocno zbudowany mężczyzna w koszuli w czarno-czerwoną kratkę. Mieliśmy w sposób niewidoczny śledzić go. Było to niezwykle trudne, gdy robiło to jednocześnie dziesięciu ludzi, nie licząc dwudziestu innych, którzy szli za nami. Trwało to dwie godziny. Nasi kursanci rozglądali się z balkonów, inni zerkali zza drzew. Ludzie obserwujący nas sprawdzali, jak się zachowujemy.

Po zakończeniu zadania i złożeniu sprawozdań, grupę znowu podzielili. Znalazłem się przy ulicy Ibn Gevirola, przed bankiem Hapoalim. Polecono mi wejść do banku, zdobyć nazwisko i adres prywatny dyrektora oraz wszelkie inne możliwe informacje o nim.

Trzeba pamiętać, że w Izraelu wszyscy są niezwykle podejrzliwi. Wszedłem do banku i spytałem urzędnika o nazwisko dyrektora. Podał grzecznie i skierował mnie na drugie piętro. Tam zapytałem znowu o dyrektora, dodając, że wracam po dłuższym pobycie ze Stanów Zjednoczonych i chcę dokonać transferu dużej sumy na tutejszy rachunek. Poprosiłem o osobiste spotkanie z dyrektorem.

W gabinecie dyrektora dostrzegłem na biurku znak B'Nai Brith. Rozmawialiśmy chwilę o tej organizacji Żydów amerykańskich i zanim się spostrzegłem, dyrektor zaprosił mnie do swojego domu. Okazało się, że mój rozmówca ma być wkrótce przeniesiony do Nowego Jorku na stanowisko wicedyrektora. Wymieniliśmy adresy i zapowiedziałem swoją wizytę. Powiedziałem, że jestem przejazdem, nie mam więc jeszcze w Izraelu stałego telefonu, ale jeśli on da mi swój numer, to przedzwonię. Gospodarz poczęstował mnie nawet kawą.

W rozmowie wspomniałem o transferze 150 tys. dolarów. Dodałem, że gdy sprawdzę, jak długo trwa taka operacja, dokonam przelewu jeszcze większej sumy. Sprawy finansowe nie zabrały nam więcej niż 10 do 15 minut, a potem rozmowa nabrała towarzyskiego charakteru. W ciągu godziny wiedziałem o dyrektorze już wszystko.

Po zakończeniu tej próby wraz z dwoma innymi kursantami zostałem zabrany znowu do hotelu Tal. Tam czekaliśmy na innych. Nie minęło chyba 10 minut, gdy do westybulu weszło sześciu mężczyzn. Jeden z nich, pokazując na mnie, powiedział:

- To właśnie ten. Chodź z nami. Chyba nie chcesz w hotelu awantury.

- Co to ma znaczyć? Przecież nic nie zrobiłem - usiłowałem protestować.

- Chodź z nami - powtórzył któryś, pokazując mi swoją odznakę. Całą naszą trójkę wpakowali do wozu, gdzie zawiązali nam oczy. Ruszyliśmy. Wydawało mi się, że jeździmy bez celu. W końcu zatrzymaliśmy się. Wciągnęli nas do jakiegoś budynku, wciąż z zawiązanymi oczyma. Tu rozdzielili nas. Słyszałem odgłosy przechodzących ludzi, ale szybko zamknęli mnie w maleńkim pomieszczeniu o rozmiarach toalety. l rzeczywiście była to łazienka, a siedziałem na sedesie. Potem okazało się, że było to na drugim piętrze Akademii (centrum szkoleniowe Mosadu).

Ale wtedy o tym jeszcze nie wiedziałem. Po dwóch-trzech godzinach zabrali mnie do jakiegoś pokoju z całkiem zasłoniętymi oknami. Potężny facet z czarną kropką w oku zaczął uprzejmie przepytywać mnie o nazwisko, dlaczego już wcześniej byłem w tym samym hotelu, czy przygotowuję zamach terrorystyczny, gdzie mieszkam itp.

W pewnym momencie zaproponował, że mogą mnie zawieźć pod wskazany przeze mnie adres. Wiedziałem, że to puste gadanie i zacząłem się śmiać. Zapytał, dlaczego się śmieję. Odpowiedziałem, że to wesoła sytuacja.

- Mój dom! A gdzie jest mój dom? - Nie mogłem powstrzymać się śmiechu.

- To musi być jakiś dowcip. Czego chcesz? - zapytałem.

Odpowiedział, że chce zobaczyć moją marynarkę. Była ona z firmy Pierre Balmain. Facet wziął najpierw marynarkę, a potem kazał mi zdejmować wszystko inne. Gdy byłem już nagi, odesłał mnie znowu do toalety. Tuż przed zamknięciem drzwi ktoś chlusnął na mnie wodą.

Nagi i drżący z zimna pozostałem sam. Po jakichś dwudziestu minutach ponownie zabrali mnie do owego krzepkiego mężczyzny.

- Czy wciąż jest ci do śmiechu? - spytał

Znowu zabrali mnie do łazienki i tak przepychali z cztery-pięć razy. W końcu przesłuchujący mnie mężczyzna oświadczył:

- Nie miej pretensji. To było nieporozumienie. - Oddał mi ubranie i powiedział, że odwiozą mnie tam, skąd mnie wzięli. Znowu zawiązali mi oczy i wpakowali do samochodu. Ale gdy kierowca zapalił silnik, ktoś krzyknął:

- Czekaj! Dawaj go! Sprawdziliśmy adres, tam nic nie ma!

- Nie wiem, o czym mówicie - usiłowałem się tłumaczyć. Ale znowu władowali mnie do łazienki.

Po 20 minutach jeszcze raz znalazłem się w pokoju biurowym. Usłyszałem:

- Przepraszamy, to była pomyłka.

Podrzucili mnie do Country Club. Tam ponownie przeprosili i odjechali.

Czwartego dnia rano w Country Club wszyscy razem zostaliśmy wezwani do jednego z pomieszczeń na rozmowę.

- Jak myślicie, przeszliście próby?

Powiedziałem, że nie mam pojęcia, bo nie wiem, czego chcieli ode mnie. Powiedzieli, bym działał najlepiej, jak potrafię i tak robiłem.

Kilku kolegów pozostało tam przez 20 minut. Mnie przetrzymali tylko cztery-pięć minut: - Dziękujemy, wezwiemy cię - oświadczyli.

Dwa tygodnie później kazano mi stawić się w biurze. Stawiłem się! Teraz miała rozpocząć się najprawdziwsza próba.

 

 

Klasa pierwsza

 

W tym czasie kadeci zdobyli już duży zasób wiedzy technicznej. Teraz trzeba ją było zastosować w życiu. Jedną z metod były ćwiczenia zwane "butikami". Często odbywały się one dwa razy dziennie. Celem ćwiczeń było nauczenie nas, jak odbywać kolejne spotkanie po nawiązaniu pierwszego kontaktu z potencjalnym zwerbowanym.

W oddzielnych pokojach znów każdy obserwował przez monitor działania jednego z kadetów, dokonując intensywnej i często nieżyczliwej analizy jego wysiłków. Każde ćwiczenie trwało około 90 minut i naprawdę wywracało flaki.

Każde nasze słowo było analizowane i krytykowane, podobnie jak każdy ruch i każde działanie. "Czy włożyłeś w to dosyć przynęty? Co myślałeś, gdy powiedziałeś, że ma on ładne ubranie''. Dlaczego zadałeś mu to pytanie? A tamto?"

Błąd popełniony w "butiku", jakkolwiek kłopotliwy, nie był jednak zabójczy. Błąd popełniony w prawdziwym świecie wywiadu mógł się takim okazać. A my wszyscy chcieliśmy dojrzeć do tego właśnie świata.

Chcieliśmy wygrać jak najwięcej punktów, aby uchronić się od wszelkich przyszłych niepowodzeń. Obawa przed niepowodzeniem była olbrzymia. Byliśmy przecież skazani na prace w Mosadzie. Wydawało się, że poza nim nie ma już dla nas życia. Cóż moglibyśmy robić? Co mogło jeszcze wywołać w kimś przypływ adrenaliny po doświadczeniach w Mosadzie?

(...) Inny znów świat odkrył się przede mną i moimi towarzyszami, kiedy w kwaterze głównej Mosadu wysłuchaliśmy wykładu na temat wydziału do spraw Paylut Hablanit Oyenet (PAHO), czyli wrogiej działalności sabotażowej - na przykład OWP. Wydział ten zwany jest niekiedy "PAHO-Zagranica". Pracownicy wydziału to przeważnie urzędnicy. Mają jeden z najlepszych ośrodków badawczych w całej organizacji. Prowadzą głownie analizy operacyjne.

Był to dla nas szok. Zaprowadzono nas do pokoju na szóstym piętrze, posadzono i powiedziano, że tu właśnie zbiera się codzienne informacje o Organizacji Wyzwolenia Palestyny i innych organizacjach terrorystycznych. Instruktor odsunął zasłonę na wielkiej ścianie - około stu stóp (30 m) szerokości - ujrzeliśmy wielką mapę świata, na której brakowało tylko bieguna północnego i południowego. Poniżej mapy stały pulpity komputerów. Ściana podzielona była na małe kwadraty, w których po naciśnięciu klawisza, zapalały się światełka. Na przykład po naciśnięciu na klawiaturze komputera klawisza "Arafat" na mapie zapalało się natychmiast światełko w miejscu, gdzie wiadomo było, że przebywa. Jeśli pytano, "Arafat trzy dni", to światła zapalały się wszędzie tam, gdzie był w ciągu ostatnich trzech dni. Aktualny kwadrat był zawsze najjaśniejszy, a dawniejsze miejsca dawały światło coraz bardziej przyćmione.

Mapa mogła podawać informacje o wielu ludziach. Jeśli na przykład ktoś chciał poznać działalność dziesięciu czołowych osób z OWP, naciskano klawisze z nazwiskami każdego z nich, a każdy pojawiał się na mapie w innym kolorze. W miarę potrzeby można było też otrzymać wydruk. Mapa miała szczególne znaczenie dla uzyskania szybkiej informacji. Jeśli, na przykład, ośmiu z dziesięciu śledzonych znajdowało się tego samego dnia w Paryżu, oznaczało to prawdopodobnie, że coś planują i można było podjąć "odpowiednie kroki".

W pamięci głównego komputera Mosadu tkwiło ponad półtora miliona nazwisk. Każdy wciągnięty tam przez Mosad jako członek OWP czy innej wrogiej organizacji zwany był - na wzór nazwy wydziału - "p a h a". Wydział miał własne oprogramowanie komputera, ale korzystał również z pamięci głównego komputera. Mosad używał komputera Borroughs, natomiast wojsko i inne wydziały wywiadowcze korzystały z IBM.

Ekrany przy pulpitach z boku dzieliły się według najdrobniejszych szczegółów, na przykład: na miasta. Gdy wprowadzano z dowolnej stacji informację "OWP", komputer wyświetlał to na ekranie. Dyżurny odczytywał informację i robił wydruk, przy czym ekran utrwalał wiadomość, że wzięto wydruk i kiedy to nastąpiło. Chyba nie było takiego ruchu, który członek OWP mógłby wykonać gdziekolwiek na świecie i który nie zostałby zarejestrowany na olbrzymim ekranie komputera Mosadu.

Pierwszą rzeczą, którą robił dyżurny, kiedy przejmował zmianę, było żądanie pełnego wykazu ruchów za ostatnią dobę. Dawało to informację o tym, gdzie znajdowali się ludzie OWP w ciągu ostatnich 24 godzin. Jeśli na przykład któryś z agentów zauważył, że do obozu OWP w północnym Libanie przybyły dwie ciężarówki - informacja la trafiała natychmiast do dyżurnego. Następnie należało ustalić, co znajdowało się w ciężarówkach. Kontakt z agentami utrzymywany był co dzień, czasem nawet co godzina, zależnie od tego, gdzie się znajdowali i jak oceniano zagrożenie Izraela z tamtej strony.

Doświadczenie rzeczywiście wykazywało, że pozornie nieszkodliwe drobnostki często zapoczątkowywały ważną działalność. Pewnego razu przed wojną libańską w 1982 r. agent poinformował, że do pewnego obozu OWP w Libanie sprowadzono transport wysokogatunkowej wołowiny. Na ogół obozy te takiego zaopatrzenia nie otrzymywały. Mosad wiedział, że OWP przygotowuje atak, ale nie miał pojęcia, kiedy on miał nastąpić. Transport wołowiny zwrócił uwagę. Była przeznaczona na uroczysty posiłek. Na podstawie tej informacji oddziały marynarki izraelskiej dokonały prewencyjnego uderzenia i zniszczyły jedenastu partyzantów OWP w chwili, gdy wsiadali do swych gumowych łodzi.

Oto jeszcze jeden przykład, jak ważne mogły być nawet najdrobniejsze informacje i jakie znaczenie miało właściwe meldowanie o wszystkim.

*

Na początku drugiego miesiąca otrzymaliśmy broń osobistą - beretty, kaliber .22, oficjalne uzbrojenie katsa Mosadu. W terenie niewielu je nosi, bo może to spowodować poważne kłopoty. Na przykład w Wielkiej Brytanii noszenie broni jest nielegalne. Nie warto więc ryzykować wpadki. Jeśli się pracuje prawidłowo, broń jest niepotrzebna. Lepiej jest uciec lub wyłgać się z czegoś.

Ale uczono nas też, że jeśli mózg zleca ręce, aby ta wyciągnęła broń, to trzeba zabić. Głowa musi stwierdzić, że facet naprzeciw ciebie nie żyje. On albo ty!

Użycie broni również wymagało treningu. Było to tak jak w balecie. Każdorazowo uczono jednego ruchu.

Pistolet trzyma się na biodrze, wewnątrz spodni. Niektórzy katsa używają kabury, ale większość nie robi tego. Beretta jest bronią idealną, bo jest mała. Pokazano nam jak wszywać płaskie ciężarki ołowiane do dolnej przedniej części naszych marynarek. To sprawia, że poła odsuwa się, gdy sięga po broń. Należy równocześnie dokonać skrętu ciała i schylić się, aby samemu stać się mniejszym celem. Czas zużyty na to, by jako pierwszy odpiąć marynarkę, może być ceną życia.

Jeśli trzeba strzelać, wali się tyle pocisków w cel, ile tylko można. Gdy facet leży już na ziemi, należy podejść, przyłożyć pistolet do skroni i strzelić jeszcze raz. Wtedy ma się pewność.

Katsa używali na ogół pocisków płasko zakończonych, czyli kul dum-dum, które rozpłaszczają się po strzale i powodują szczególnie ciężkie rany. Nasze ćwiczenia w strzelaniu odbywały się w bazie wojskowej koło Petah Tikwah, gdzie armia izraelska przeprowadza również specjalne ćwiczenia jednostek dla obcych krajów. Godzinami ćwiczyliśmy się w strzelaniu do celów na specjalnej strzelnicy, w której, gdy szliśmy, nagle pojawiały się kartonowe sylwety.

Było też urządzenie zbudowane na kształt korytarza hotelowego. Szliśmy tym korytarzem skręcając w prawo i ponownie w prawo, mając ręku "klucz od drzwi" i teczkę-dyplomatkę. Czasem dochodziliśmy do naszych "pokojów" bez zakłóceń. Ale niekiedy jakieś drzwi się nagle otwierały i wyglądał z nich tekturowy cel. Ćwiczono nas, jak wszystko rzucić i strzelać.

Uczono nas też, jak wyciągać pistolet siedząc w restauracji, gdyby taka potrzeba zaistniała. Należy albo przewrócić się do tyłu na krześle i strzelać pod stołem, albo przewrócić się do tyłu jednocześnie kopnięciem przewracając stół i strzelać - wszystko "jednym ruchem" (nigdy tego w pełni nie opanowałem, ale niektórzy z nas potrafili to zrobić).

Co się stanie z niewinnym widzem? Mówiono nam, że w sytuacji, w której ma wybuchnąć strzelanina, coś takiego nie istnieje. Widz będzie świadkiem twojej śmierci, lub śmierci kogoś innego. Jeśli twojej - cóż cię to obchodzi, czy zostanie ranny? Na pewno nic. Chodzi o przeżycie. O to, żebyś TY przeżył! Masz zapomnieć o wszystkim, czegoś się kiedykolwiek nauczył na temat  s p r a w i e d l i w o ś c i.  W tych sytuacjach trzeba zabić, albo być zabitym. Macie obowiązek chronić własność Mosadu, czyli siebie. Gdy to zrozumiesz, przestajesz się wstydzić egocentryzmu. Egocentryzm wydaje się nawet cennym towarem, czymś, z czego trudno się otrząsnąć, gdy w końcu dnia wraca się do domu.

Gdy po wyczerpujących ćwiczeniach z bronią wróciliśmy do klasy, Riff powiedział: teraz wiecie, jak posługiwać się pistoletem. Więc zapomnijcie o tym, to wam już nie będzie potrzebne! Oto byliśmy najszybszymi rewolwerowcami na Zachodzie, a on nagle dewaluował nasze umiejętności, mówiąc, że broń nam niepotrzebna. Każdy powtarzał sobie jednak w myślach, "no pewnie, on tak gada, ale nie wątpię, że mi się to przyda".

Program przewidywał dalsze długie godziny wykładów, po których następowały ćwiczenia praktyczne w Tel Awiwie, mające na celu doskonalenie umiejętności śledzenia i zachowania się, gdy się jest śledzonym. Szczególnie nudny wykład prowadził człowiek, który był wówczas najstarszym majorem w armii izraelskiej. Cichym, monotonnym głosem opowiadał sześć godzin o maskowaniu broni i amunicji i ich wykrywaniu, pokazując setki przezroczy, na których widniał zamaskowany sprzęt. Zmienianie przezroczy było jedynym ruchem, jaki wykonywał. Mówił: "oto egipski czołg", potem, "oto powietrzne zdjęcie czterech zamaskowanych czołgów egipskich". Naprawdę niewiele można zobaczyć na fotografii pustyni z kilku zamaskowanymi czołgami. Jest to bardzo podobne do zdjęcia pustyni bez czołgów. Widzieliśmy też dżipy syryjskie, amerykańskie, egipskie zamaskowane i nie zamaskowane. Był to najnudniejszy wykład w moim życiu. Później dowiedzieliśmy się, że każdy tak reagował.

Następny wykład był bardzo dorzeczny. Wygłaszał go Pinhas Adaret, a dotyczył on dokumentów: paszportów, dowodów tożsamości, kart kredytowych, praw jazdy itd. Najważniejszymi dokumentami Mosadu są paszporty. Jest ich cztery rodzaje: najlepsze, drugiego gatunku, dla operacji terenowych i przypadkowe.

Paszporty przypadkowe to takie, które zostały albo znalezione, albo ukradzione i były używane tylko wtedy, kiedy trzeba było nimi błysnąć. Nie posługiwano się nimi do potwierdzenia tożsamości. Zmieniano fotografie, czasami też nazwisko, ale starano się zmieniać możliwie niewiele. Taki dokument nie wytrzymywał dokładnego badania. Oficerowie neviot, ci, którzy się włamywali, kontrolowali domy itp., korzystali z nich. Używano ich też w toku ćwiczeń w Izraelu, lub dla werbunku w Izraelu.

Dla każdego wydanego paszportu istniał duży arkusz zawierający nazwisko, adres oraz fotokopię tej części miasta, w której się adres znajdował. Odpowiedni dom był zaznaczony na planie, była też jego fotografia i opis otoczenia. Jeśli się przypadkowo napotkało kogoś, kto znał tę okolicę, nie dawano się złapać na proste dotyczące jej pytania.

Jeśli się korzystało z paszportu przypadkowego, załączony do niego arkusz stwierdzał, gdzie był on uprzednio używany. Nie można było na przykład okazywać go w Hiltonie, jeżeli niedawno ktoś posługiwał się nim w tym hotelu. Poza tym trzeba było mieć gotową historyjkę na temat każdej pieczęci, która znajdowała się w takim paszporcie.

Paszporty do operacji terenowych używane były do szybkiej pracy w obcym państwie. Nie posługiwano się nimi jednak przy przekraczaniu granicy. Katsa rzadko używają fałszywych dokumentów osobistych udając się z kraju do kraju. Chyba że towarzyszy im agent, czego na ogół starają się unikać. Fałszywy paszport przewożony jest zwykle w worku dyplomatycznym zapieczętowanym bordero, czyli pieczęcią woskową ze sznurkiem w niej, pokazującym, że nie można jej otworzyć tak, by tego nie zauważono. Używa się jej do przewożenia dokumentów między ambasadami i uznaje się na całym świecie, że przy przekroczeniach granic nie wolno jej naruszać. Kurier korzysta z immunitetu dyplomatycznego. (Oczywiście można też dostarczyć paszporty katsa do innego kraju za pośrednictwem bodela, czyli posłańca). Ponadto nasze pieczęcie woskowe zostały zrobione tak, żeby można było łatwo otwierać i zamykać koperty nie pozostawiając śladu.

Paszporty drugiego gatunku były to w istocie doskonałe paszporty sporządzone na podstawie maskujących opowiadań katsa. Ich cechą było jednak to, że ludzie, na których nazwiska one opiewały, nie istnieli.

Paszporty najlepsze pasowały zarówno do opowiadań ochronnych, jak i do określonych ludzi, którzy opowiadanie takie mogli uprawdopodobnić. Wytrzymywały one doskonale wszelkie oficjalne badania, łącznie ze sprawdzeniem przez kraj, na który opiewały.

Paszporty produkuje się z różnych rodzajów papieru. Jest niemożliwe, żeby na przykład rząd kanadyjski sprzedał komukolwiek papier, którego używa do produkowania paszportów kanadyjskich (ulubionych paszportów Mosadu). Ale podrobionego paszportu nie można zrobić z niewłaściwego papieru. Akademia Mosadu miała przeto małą fabryczkę i laboratorium chemiczne, które wytwarzały różne rodzaje papieru paszportowego. Chemicy dokonywali analizy prawdziwych paszportów i opracowywali dokładny proces produkcji papieru będącego repliką tego, czego potrzebowali.

Dla przechowywania tego papieru istniał specjalny magazyn o określonej temperaturze i wilgotności. Spoczywały w nim papiery paszportowe dla większości krajów świata. Inną częścią tej samej "produkcji" było podrabianie dinarów jordańskich. Z powodzeniem wymieniano je na prawdziwe dolary. Używano też do zalewania Jordanii masą pieniądza, co pogłębiało inflację w tym kraju.

Kiedy w czasie ćwiczeń znalazłem się w fabryce, zobaczyłem dużą paczkę nie wypełnionych paszportów kanadyjskich. Sądziłem, że musiały być ukradzione. Było ich ponad tysiąc. Jednakże nie słyszałem, żeby kiedykolwiek ogłoszono o takiej stracie. W każdym razie na pewno nie w środkach przekazu.

Wielu imigrantom do Izraela proponuje się też, by oddali swe paszporty dla ratowania Żydów. Na przykład ktoś, kto właśnie przeniósł się z Argentyny do Izraela, nie będzie miał prawdopodobnie nic przeciw temu, żeby oddać swój argentyński paszport. Paszport ten wylądowałby w wielkiej, przypominającej bibliotekę sali mieszczącej wiele tysięcy paszportów, ułożonych według krajów, miast, a nawet dzielnic, uporządkowanych według wieku właściciela, a zawierających zarówno nazwiska brzmiące z żydowska, jak i nieżydowskie. Wszystkie dane są skomputeryzowane.

Mosad miał też dużą kolekcję pieczęci i podpisów paszportowych, których używano przy "produkcji" paszportów. Kolekcja ta była dokładnie skatalogowana. Wiele tych pieczęci zebrano przy pomocy policji, która mogła na jakiś czas zatrzymać paszport i sfotografować różne pieczęcie przed zwróceniem dokumentu właścicielowi.

Systematyczność cechowała nawet stemplowanie fałszywego paszportu. Jeśli na przykład w moim paszporcie umieszczono pieczątkę ateńską z określoną datą, to wydział sprawdzał w aktach, jaki był podpis i pieczątka tego dnia o godzinie przylotu tak, że gdyby nawet ktoś sprawdził w Atenach, kto miał wtedy służbę, dane paszportu byłyby prawidłowe. Pracownicy byli dumni ze swoich osiągnięć. Niekiedy zapełniali paszport nawet dwudziestoma pieczątkami. Twierdzili, że nigdy jeszcze nie spartaczono żadnej operacji z powodu źle wykonanego dokumentu.

Wraz z paszportem otrzymywałem podkładkę, której musiałem nauczyć się na pamięć i następnie ją oddać. Zawierała ona ogólne informacje na temat dnia, w którym rzekomo byłem w Atenach - jaka była pogoda, jakie główne tytuły w miejscowej prasie, co było aktualnym tematem rozmów, gdzie mieszkałem, co tam robiłem itd.

Przy każdym zadaniu katsa otrzymywał też małą notatkę dotyczącą wcześniejszej pracy. Na przykład, nie zapominaj, że określonego dnia byłeś w tym hotelu i nazywałeś się wtedy tak i tak. W notatce wspomniani byli wszyscy ludzie, których spotkaliśmy lub widzieli. Dodatkowy powód, żeby włączyć do raportu każdy szczegół, niezależnie od tego, jak drobny by się wydawał.

Jeśli miałem kogoś zwerbować, komputer wyszukiwał wszystkich, którzy mieli ze mną jakikolwiek kontakt. Każdego, kogo kiedykolwiek spotkałem. Sporządzano też podobne zestawienie dla osoby werbowanej. Wszystko po to, żebym na przykład, idąc na przyjęcie z udziałem nowo werbowanego nie wpadł na jakiegoś jego przyjaciela, którego kiedyś zwerbowałem występując pod innym nazwiskiem.

*

W ciągu następnych sześciu tygodni wysłuchiwaliśmy przez godzinę lub dwie dziennie wykładów profesora Arnona na temat islamu w życiu codziennym. Poznawaliśmy różne sekty islamu, jego historię i obyczaje, jego święta, to, co wolno było robić wyznawcom i to, co robili naprawdę, zakazy, wszystko, co mogło uzupełnić obraz wroga i co stanowiło jego słabe miejsca. Na zakończenie mieliśmy cały dzień na napisanie pracy o konflikcie bliskowschodnim.

Następnie uczyliśmy się o bodlim (liczba pojedyncza bodel). Są to łącznicy między bezpiecznymi domami i ambasadą, lub między różnymi bezpiecznymi domami. Odbywają oni głównie szkolenie w APAM. Muszą wiedzieć, czy są śledzeni. Noszą wszystko w workach lub w kopertach dyplomatycznych. Ci, którzy noszą worek, korzystają z immunitetu dyplomatycznego i mają odpowiednie dokumenty. Ich głównym zadaniem jest dostarczanie katsa paszportów i innych dokumentów oraz przynoszenie z powrotem do ambasady raportów. Katsa nie zawsze wolno wchodzić do ambasady izraelskiej. Zależy to od rodzaju wykonywanego zadania.

Bodlim to na ogół młodzi, dwudziestokilkuletni ludzie. Pracują przez rok lub dwa. Często są to studenci izraelscy, którzy przcszli czynną służbę wojskową i zostali uznani za godnych zaufania. Sprawą podstawową dla nich jest, aby byli wyszkoleni w umiejętności unikania śledzących ich. Mogą wykonywać pracę jeszcze w czasie studiów. Uważani są w stacji za osoby niższej rangi, ale mimo to nie jest to dla studenta złe zajęcie.

Większość stacji ma dwóch albo trzech takich pracowników. Należą do nich również opieka nad bezpiecznymi domami. Mogą obsługiwać na przykład sześć mieszkań. Żeby nie dziwiło sąsiadów, że mieszkanie jest puste, a rośnie liczba listów w skrzynce.

"Łącznicy" mieszkają bezpłatnie w bezpiecznych domach, dbają o to żeby lodówki były zawsze dobrze zaopatrzone w żywność i napoje, żeby rachunki były zapłacone itd. Jeżeli bezpieczny dom jest potrzebny "zajmujący" go bodel może się przenieść do innego albo do hotelu, do chwili gdy zapotrzebowanie minie. "Łącznikom" nie wolno zapraszać do tych mieszkań przyjaciół ani przyjaciółek. Uposażenie ich waha się na ogół od tysiąca do tysiąca pięciuset dolarów miesięcznie, zależnie od liczby mieszkań, którymi się zajmują. Biorąc pod uwagę, że nie płacą komornego, nie rozliczają się z jedzenia i napojów i nie płacą czesnego, które reguluje Mosad, nie jest to zły interes.

Następnym tematem były mishlasim, czyli w języku wywiadu "skrzynki kontaktowe". Przede wszystkim nauczyliśmy się, że w Mosadzie skrzynka kontaktowa była drogą jednokierunkową: od nas do nich. Nie może być takiej sytuacji, w której agent zostawia coś dla ciebie, bo jest bardzo prawdopodobne, że mogłaby to być pułapka.

Grupa ludzi z wydziału Mosadu, który zajmuje się tymi sprawami, tak tłumaczyła podstawowe zasady tej sztuki. Kiedy ustalisz, co masz przekazać, masz cztery podstawowe warunki powodzenia: umieszczenie tego musi zająć jak najmniej czasu, przedmiot ten nie może rzucać się w oczy, gdy go niesiesz do skrytki, wyjaśnienie temu, z kim się kontaktujesz, miejsca musi być jak najprostsze, i wreszcie, gdy on rzecz, odbiera, znów nie może się ona rzucać w oczy.

Zrobiłem pojemnik z plastikowej mydelniczki, którą zabarwiłem rozpylaną farbą na kolor metalowego słupa elektrycznego. Na mydelniczce namalowałem czerwony symbol błyskawicy. Wziąłem cztery również szare śruby z nakrętkami, umocowałem do pojemnika, a u ich podstawy umieściłem magnes, za pomocą którego umocowałem pojemnik pod maską mego samochodu. Zatrzymałem się przy słupie elektrycznym, jakbym miał jakieś kłopoty z wozem, umocowałem pojemnik wewnątrz belki słupa i odjechałem. Nikt tego nie widział. Ale nawet gdyby ktoś pojemniczek zauważył, nie tknąłby go, gdyż miał oznakę, że jest pod napięciem. Gdy agent to zabierał, mógł ponownie umieścić przy silniku swego wozu i odjechać.

Uczono nas też, jak zrobić "schowek". Skrytkę w domu czy mieszkaniu, w miejscu, do którego łatwo sięgnąć, a które obcemu jest trudno znaleźć. Jest to lepsze od sejfu. Jeśli ktoś znajdzie się w miejscu, gdzie musi coś szybko schować, to łatwo jest zrobić skrytkę przy użyciu zwykłych przedmiotów, które można kupić w sklepie z towarami żelaznymi, albo nawet w każdym zwykłym sklepie.

Jedną z najprostszych skrytek są drzwi obite dyktą z ramą w środku. Chcąc coś schować, odrywa się dyktę u szczytu drzwi i zawiesza przedmioty między dyktami. Można też użyć rurki, na której zaczepia się wieszaki w szafie ubraniowej. Jest w niej wiele miejsca. Mogą nawet pozdejmować wasze ubrania z wieszaków, ale rzadko kto zajrzy do rury, na której wiszą.

Inny znany sposób przewożenia tajnego dokumentu czy pieniędzy przez odprawę celną, to kupienie dwóch czasopism i wycięcie części jednego z nich tak, żeby wewnątrz powstała mała kieszonka. Następnie wycina się to samo z drugiego i przykleja nad właściwym miejscem. Jest to stary chwyt "magików". W ogóle czytaliśmy wiele książek magików. Można odważnie iść na cło z taką gazetą, a nawet poprosić urzędnika, żeby ją potrzymał w czasie, gdy przechodzicie kontrolę.

Do następnej grupy ćwiczeń, zwanej "kawą", dzielono nas na trzyosobowe grupy. Yosy, ja i nabożny olbrzym Arik F., liczący sześć stóp i sześć cali (ok. 2 m i 4 cm) wzrostu, udaliśmy się z Shai Kaulyem jako naszym instruktorem do dzielnicy hotelowej przy ulicy Hayarkon. Przysiedliśmy na chwilę w kawiarni, po czym pojedynczo wchodziliśmy do holu hotelowego. Każdy z nas miał fałszywy paszport i wymyśloną historyjkę. Kauly wchodził z nami do hallu, rozglądał się, po czym kazał nawiązać kontakt z kimś, kogo sobie wybrał. Czasem byli to ludzie podstawieni, ale czasem nie. Chodziło o zdobycie jak najliczniejszych informacji i umówienie się na następne spotkanie.

Podszedłem do kogoś, kto był dziennikarzem pisma "Afrique-Asie", prosząc go o zapałkę. Tak nawiązałem rozmowę. Udało mi się. Okazało się, że był to człowiek podstawiony przez katsa, który obsługiwał konwencję OWP w Tunisie, udając reportera tego pisma. Rzeczywiście napisał dla nich kilka artykułów.

Jak zwykle po każdym takim ćwiczeniu musieliśmy napisać dokładny raport, opisując jak nawiązaliśmy kontakt, o czym rozmawialiśmy i wszystko, co się wydarzyło. Następnego dnia w klasie krytykowaliśmy się wzajemnie. Czasem zdarzało się tak dziwnie, że wchodząc do klasy zastawało się tam wasz "obiekt".

Jak wszelkie ćwiczenia i to było wielokrotnie powtarzane. Nasz i tak już przepełniony plan pracy stawał się gorączkowy. Byliśmy wciąż jeszcze na szkoleniu, ale zaczynaliśmy już wszystko jak prawdziwi agenci tak, że wręcz szukaliśmy ludzi, w których należy uderzyć. Doszło do tego, że nie umieliśmy wszcząć żadnej rozmowy nie starając się zarzucić naszych sieci. Zarzucałeś je już w chwili, gdy mówiłeś "dzień dobry". Normalnie przy werbowaniu najlepiej jest udawać zamożnego, ale nie wolno być zbyt jednoznacznym. Nie można jednak również być zbyt nieokreślonym, żeby nie wyglądać na oszusta.

W rzeczywistości kurs był wielką nauką oszustwa. Szkolono ludzi na artystów oszustwa w służbie swego kraju.

Jednym z problemów po ćwiczeniu, w którym zgrywałem się na przykład na bogatego przedsiębiorcę, było, jak wrócić z powrotem na ziemię. Nagle przestawałem być bogaty. Byłem urzędnikiem w służbie publicznej, tyle że pracującym w interesującej instytucji. No i był już czas pisać raport.

Czasem sprawy się trochę komplikowały. Niektórzy kadeci nie podawali dokładnie tego, co zaszło, sądząc, że jeśli okazało się, iż ich obiekty nie należą do instytucji, to mogą się trochę po przechwalać.

Pewien facet, Yoade Avnets, przypominał nam ptaka "oy-oy", czy "ouch-ouch". Ptak ten słynie nie z piękności, ale z tego, że ma wielkie jądra zwisające poniżej nóg. Za każdym razem, gdy siada, wydaje okrzyk bólu.

Po każdym ćwiczeniu "kawa" Yoade opowiadał swą fantastyczną historię, chyba że miał do czynienia z kimś z instytucji. Ciągle to powtarzał, aż któregoś dnia, w czasie porannej przerwy wszedł Shai Kauly i zawołał go po nazwisku.

- Tak - odrzekł.

- Pakuj się i wynocha stąd!

- Co! - zawołał Avnets trzymając w ręku nadgryzioną kanapkę. - Dlaczego?

- Pamiętasz wczorajsze ćwiczenie? To była ta słomka, która przekuła grzbiet wielbłąda!

Podobno Yoade podszedł do swego obiektu i spytał, czy może usiąść. Człowiek odrzekł: "proszę". Yoade usiadł obok niego i w ogóle nie otworzył ust. Natomiast w raporcie opisał żywą rozmowę. W tym wypadku milczenie nie było złotem i kariera Yoade gwałtownie się urwała.

Teraz codziennie poświęcano pół godziny na przeprowadzenie przez jednego z kadetów ćwiczenia zwanego da, czyli wiedzieć. Należało przeprowadzić dokładną analizę jakiej bieżącej wiadomości. Było to jeszcze jedno obciążenie, ale chciano żebyśmy się doskonale orientowali w tym, co się dzieje. Tkwiąc w tym wszystkim, czym żyliśmy, łatwo było oderwać się od realnego świata, a to mogło być zabójcze. Dawało nam to też doświadczenie w publicznym występowaniu i zmuszało do codziennego czytania gazet. Jeśli ktoś w rozmowie z nami poruszał jakiś temat, mogliśmy pokazać, że go znamy, a przy odrobinie szczęścia dowieść, że jego wersja jest błędna. 

Wkrótce zaczęliśmy tzw. "zielone" ćwiczenia - działania w sferze łączności, mające wyrobić w nas określony stosunek do spraw. Załóżmy, że dowiedzieliśmy się, iż istnieje groźba sabotażu jakiegoś urządzenia w jakimś kraju. Ustalenie, jak należy zanalizować i ocenić to zagrożenie, wywołało szeroką dyskusję. W zasadzie, jeśli zagrożone było urządzenie miejscowe, które nie miało niczego wspólnego z Izraelem i można było ujawnić ten fakt nie stwarzając zagrożenia dla źródła informacji, należało informować zainteresowane strony, na ogół za pomocą anonimowego telefonu, albo bezpośrednio od łącznika do łącznika. Jeśli był to wypadek, w którym można było przekazać informację nie ujawniając źródła, można też było powiedzieć, kim się jest, aby w przyszłości zainteresowani czuli się wobec ciebie zobowiązani.

Jeśli cel był izraelski, miało się obowiązek użycia wszelkich dostępnych środków, aby zapobiec szkodzie, nawet jeśli wiązało się z tym ujawnienie źródła informacji. Jeśli trzeba było spalić agenta w kraju stanowiącym cel, aby ochronić własne urządzenie w kraju stacjonowania, należało ponieść taką ofiarę i uczynić to. (Wszystkie kraje arabskie zwane są krajami stanowiącymi cel, zaś każdy kraj, w którym Mosad rozporządza stacją, zwany jest krajem stacjonowania).

Jeśli cel nie był nasz, a groziło narażenie jakiegokolwiek źródła informacji, to należało pozostawić sprawę własnemu biegowi. Nie była to sprawa dla Mosadu. Najwyżej można było przekazać ogólnikowe ostrzeżenie, że zainteresowani powinni przestrzegać takiego czy innego zachowania, jeśli by się coś wydarzyło. Oczywiście ostrzeżenie takie zagubi się wśród tysięcy innych.

Postawa taka została utrwalona w naszej pamięci. Mieliśmy robić to, co było dobre dla nas i dla nikogo więcej, bo nikt nam nie pomoże. Im dalej się idzie w Izraelu na prawo, tym więcej się tego słyszy. Jeśli ktoś tam obstaje przy swoich poglądach politycznych, to automatycznie dryfuje na lewo, gdyż wydaje się, że obecnie cały kraj przesuwa się szybko na prawo. Wiecie, co mówią w Izraelu: jeśli oni sami nie posyłali nas w czasie wojny do pieca, to pomagali w tym, a jeśli nie pomagali, to udawali, że nie wiedzą, co się dzieje. Natomiast nie przypominam sobie nikogo w lzraelu, kto poszedłby na demonstrację, kiedy mordowano tylu ludzi w Kambodży. Dlaczegoż więc oczekiwać od innych, że zaangażują się akurat po naszej stronie? Czy to, że Żydzi cierpieli, daje nam prawo sprowadzać cierpienia i nieszczęścia na innych?

Uczono nas też, jako należących do tsometu, jak instruować agenta wysyłanego do kraju stanowiącego cel. Podstawowi agenci - są oni dosyć liczni - nazywają się agentami ostrzegającymi. Może być takim agentem na przykład pielęgniarz w szpitalu, którego zadaniom jest informować Mosad, że przygotowuje się dodatkowe łóżka, albo tworzy nowe oddziały i gromadzi dodatkowe materiały sanitarne. Chodzi o wszystko, co wygląda jak przygotowania do wojny. Istnieją agenci ostrzegający w portach, którzy donoszą, czy wpływają jakieś specjalne statki. Agenci w straży ogniowej, którzy zwracają uwagę, czy rozpoczęto pewne określone przygotowania. Agenci w bibliotekach, którzy zauważają, czy powołano tam nagle do wojska połowę pracowników, gdyż uważa się, że praca ich nie ma zasadniczego znaczenia.

Wojna pociąga za sobą mnóstwo rzeczy. Trzeba więc być bardzo dokładnym instruując agenta. Jeśli prezydent Syrii, jak to często robi, grozi wojną, ale nic się poza tym nie wydarza, nie ma powodu zbytnio się tym przejmować. Ale jeśli grozi wojną, po czym następują wszelkiego rodzaju zjawiska w działalności intendentury, to trzeba o tym wiedzieć, bo tym razem może on grozić serio.

Dawid Diamond, szef kasahtu, zwanego później neviot, uczył nas, jak oceniać i jak obchodzić się z przedmiotami martwymi czy z budynkami. Tu odbywało się wszystko w teorii, nie w praktyce. Wymyślał dla nas domniemane sytuacje. Na przykład, wasz przedmiot znajdował się na szóstym piętrze gmachu i posiadał dokument, który chcielibyście poznać. Co robić w takim wypadku? Tłumaczył kolejno, juk należy obserwować budynek, jaką ma obudowę, jak wygląda w nim ruch, jak się zachowuje policja, jakie miejsca są niebezpieczne - na przykład nie należy w czasie obserwacji spędzać zbyt wiele czasu naprzeciw banku - jak planować wycofanie się, kto ma wejść do budynku oraz wszelkiego rodzaju sygnały. Mieliśmy też więcej wykładów na temat tajnego komunikowania się, dzielonych na nadawanie i odbiór. Mosad może przekazywać wiadomości drogą radiową, listową, telefoniczną, przy użyciu skrzynek kontaktowych, bądź spotkań osobistych. Agentowi, który posiadał radio, wyznaczano każdego dnia określony czas, w którym specjalna pracująca 24 godziny na dobę stacja miała przekazywać dla niego materiał. Stacja ta jest obecnie skomputeryzowana. Hasło wywoławcze brzmiało na przykład "dla Karolka". Następował szyfr literowy w grupach po pięć. Wiadomość zmieniano tylko raz w tygodniu, żeby agent na pewno mógł jej wysłuchać. Agenci posiadali radia i stałe anteny w domu, lub w miejscu pracy.

Do innej metody komunikowania się służył tzw. pływak, czyli niewielki mikrofilm umocowany przy wewnętrznej stronie koperty. Agent rozrywał kopertę i wrzucał mikrofilm do szklanki wody. Następnie przyklejał go na zewnętrznej stronie szklanki i odczytywał treść za pomocą szkła powiększającego.

W drugą stronę agenci mogli skontaktować się ze swoimi katsa przez telefon, przy pomocy telexu, listownie, listami pisanymi atramentem sympatycznym, na spotkaniach, bądź poprzez "porwane" informacje. Jest to system, w którym przekazuje się na określonej częstotliwości bardzo drobne urywki informacji. Trudno to wykryć, tym bardziej, że za każdym razem, gdy agent korzysta z tej metody, używa innego kryształka, a więc nigdy nie powtarza tej samej częstotliwości. Zmiany tej częstotliwości następują w z góry określonym porządku.

Dążono do tego, aby komunikowanie odbywało się możliwie najprostszymi metodami. Ale im dłużej agent tkwił w kraju docelowym, tym więcej miał informacji i potrzebował bardziej skomplikowanego wyposażenia. Mogło to stanowić problem, gdyż wpadka z takim wyposażeniem jest dużo niebezpieczniejsza. Poza tym trzeba było nauczyć agenta, jak posługiwać się takim wyposażeniem, a im go więcej uczono, tym bardziej stawał się nerwowy.

Aby pogłębić nasze przywiązanie do syjonizmu, spędziliśmy cały dzień zwiedzając Dom Diaspory na uniwersytecie telawiwskim. Jest to muzeum, które ukazuje historię narodu żydowskiego i w którym pokazuje się makiety synagog z całego świata.

Następnie odbył się ważny wykład szefa wydziału jordańskiego - kobiety zwanej Ganit. Mówiła o królu Hussajnie i problemie palestyńskim. Mieliśmy też wykład o działaniach armii egipskiej, która właśnie wówczas kończyła zapowiadaną 10-letnią rozbudowę. Przez dwa dni ludzie z Shabaku opowiadali nam o metodach i działaniach wrogich sabotażystów w Izraelu. Wszystkie te wykłady zostały podsumowane dwugodzinnym wystąpieniem historyka Mosadu, Lipeana. Był czerwiec 1984 roku. Koniec pierwszej części naszego programu.

Duża część naszego szkolenia dotyczyła stosunków z postronnymi ludźmi. Spostrzegano kogoś, kogo można by zwerbować i mówiono sobie: "muszę pogadać z nim i umówić się na następne spotkanie, gdyż może być pożyteczny". Tworzyło to dziwne poczucie pewności siebie. Nagle każdy przechodzień stawał się narzędziem. Mówiło się sobie, "cóż: mogę nim kierować". Nagle ważne stawały się tylko kłamstwa. Mówienie prawdy było wręcz niestosowne. Ważne było, że coś jest dobrym elementem wyposażenia. Jak to uruchomię? Jak mogę sprawić, by to pracowało dla mnie - to znaczy dla mego kraju?

Zawsze wiedziałem, co się tam na górze, na tym pagórku dzieje. Wszyscy wiedzieliśmy. Niekiedy znajdowała się tam letnia rezydencja premiera. Niekiedy używano tego jako siedziby dla ważnych gości. Golda Meir często używała tego w takich celach. Ale wiedzieliśmy też, czym jest to poza tym. Jeśli wyrastacie w Izraelu, to wiecie, że należy to do Mosadu. Izrael jest narodem bojowników. Oznacza to, że uważa się, iż bezpośredni kontakt z wrogiem jest sytuacją najzaszczytniejszą. Dlatego też Mosad staje się w tym kraju symbolem najwyższego statusu. I oto byłem jego częścią. Dawało to poczucie potęgi, które trudno opisać. Warto było przejść przez wszystkie próby, które przecierpiałem, aby tam trafić. Wiem, że niewielu jest ludzi w Izraelu, którzy wówczas nie chcieliby zamienić się ze mną miejscami.

 

 

Formowanie charakterów

 

Kadetom zawsze przypominano, by byli elastyczni, wszechstronni i na tym budowali swoje umiejętności. Wszystko, co zdobywamy na kursie, tworzy kapitał na przyszłość i dlatego zachęcano nas, byśmy uczyli się wszystkiego tak intensywnie, jak to jest tylko możliwe.

Michel M. i Heim M. z mojej paczki przyszli na szkolenie tylnymi drzwiami. Obaj byli gadułami. Znali większość wykładowców i pletli o tym, jak będą werbować (jako agentów) generałów i innych oficjeli. Ja byłem na kursie najlepszy w angielskim, może poza Jerrym S., a także najlepszy w tym, co nazywane było myśleniem operacyjnym. A więc - jak przewidywać to, co może się stać i jak ustosunkować się do problemów, zanim się jeszcze pojawią.

Ponieważ Heim i Michel wydawali się wtedy bardziej światowi, durzyłem ich szacunkiem. Oni za to wzięli mnie pod swoje skrzydła. Wszyscy mieszkaliśmy w tym samym rejonie, razem jeździliśmy na kurs, u w drodze powrotnej do domu zwykle odbywaliśmy wieczorną rozmowę przy kawie i ciastku u Kapulsky'ego. Zamawiałem zawsze ciastko "czarny las", najlepsze, jakie kiedykolwiek jadałem.

Byliśmy ze sobą bardzo związani. Wspólnie marzyliśmy, aby razem walczyć. Staraliśmy się razem brać udział w różnych ćwiczeniach, ponieważ mogliśmy na sobie polegać - w każdym razie tak nam się wydawało. I nikt nie usiłował temu przeszkadzać.

Nasz główny instruktor, Oren Riff, który pracował był dla tevel, czyli łączności (z innymi wywiadami i instytucjami), zawsze podkreślał znaczenie tej służby. 60-65 procent zbieranych informacji pochodzi z jawnych źródeł: radia, gazet, telewizji; ok. 25 proc. z satelitów, dalekopisów, telefonów i komunikacji radiowej; 5 do 10 proc. z łączności, a od 2 do 4 proc. od agentów i wywiadowców pracujących dla wydziału tsomet (potem nazwa zmieniona na Melucha). Ale ten najmniejszy procent jest najważniejszy.

W drugiej części kursu mieliśmy m.in. dwugodzinny wykład Zave Alana, cudownego chłopaka utrzymującego łączność między Mosadem i CIA. Mówił o Stanach Zjednoczonych i Ameryce Łacińskiej. Wyjaśniał, że gdy ma się do czynienia z łącznikiem innej organizacji, ten uważa, że jesteś właśnie tylko łącznikiem, podczas gdy ty powinieneś go traktować również jako ważne źródło informacji.

Przekazujesz mu informacje według życzeń przełożonych - i odwrotnie. Obaj stanowicie swego rodzaju złącze. Ale ponieważ jesteście ludźmi, to już mamy do czynienia z chemią, a nie czystą techniką. Jeśli owa "chemia" działa prawidłowo, możesz nawiązać z partnerem osobiste stosunki. Te zaś powodują, że partner nabiera do ciebie sympatii. Rozumie on niebezpieczeństwa, w obliczu których znajduje się twój kraj. Należy więc te początkowo służbowe stosunki sprowadzać na płaszczyznę osobistą, by mieć do czynienia z przyjacielem. Ale musisz pamiętać, że on wciąż pozostaje trybikiem wielkiej organizacji. Wie znacznie więcej, niż wolno mu powiedzieć. Czasem może się jednak zdarzyć, że potrzebujesz informacji, którą partner może ci po przyjacielsku przekazać. Zdaje sobie sprawę, że jemu to nie zaszkodzi, ty zaś nie ujawnisz tego. Taka informacja jest niezwykle cenna i w raportach klasyfikuje się jako "jumbo" (słoń).

Alan, spoglądając na nas przez swoje okulary a la John Lennon, chełpił się, że zdobył więcej informacji typu "jumbo" niż ktokolwiek  w M osadzie.

Jednocześnie my w Mosadzie - kontynuował Alan - nie przekazujemy nikomu "jumbo". Przygotowujemy jedynie pozorne "jumbo", które przekazuje się na płaszczyźnie osobistej, w zamian za informacje drugiej strony. Przekazanie rzeczywistego "jumbo" jest równoznaczne ze zdradą.

Alan powiedział nam, że w wywiadzie USA ma wielu przyjaciół. "Ale zawsze pamiętam o czymś niezmiernie ważnym" - i tu zrobił małą pauzę, by osiągnąć większy efekt u słuchających. "Gdy siedzę z moim przyjacielem, on nie znajduje się obok swojego przyjaciela".

To szczere wyznanie było ostatnim zdaniem wykładu.

Następny wykład dotyczył technicznej współpracy między wywiadami. Przy tej okazji dowiedzieliśmy się, że Mosad ma największą zdolność "łamania" wszelkich zamków. Na przykład producenci zamków w Wielkiej Brytanii dają swoje nowe modele do przetestowania w brytyjskim wywiadzie. Ten zaś zwraca się do Mosadu z prośbą o przeprowadzenie badań. Nasi ludzie robią ekspertyzy, z których wynika, że znajdują sposób ich otwierania. Następnie zamki odsyła się wraz z wynikiem ekspertyzy, że są "nie do zdobycia".

Tego samego dnia Dov L. zabrał nas wszystkich na parking, gdzie stało siedem białych wozów Ford Escort (w Izraelu większość samochodów Mosadu, Shabacku i policji jest biała, choć wówczas szef Mosadu jeździł lincolnem koloru burgunda). Tym razem chodziło o nauczenie się, jak odkryć, że jest się śledzonym za pomocą samochodu. Trzeba to ćwiczyć i ćwiczyć. Nie ma to bowiem nic wspólnego z tym, co można zobaczyć na filmie lub przeczytać w książce. Można się tego nauczyć tylko podczas zajęć praktycznych.

Naszym obowiązkiem było wciąż upewniać się, że nie jesteśmy śledzeni w drodze z domu do szkoły - rano i ze szkoły do domu - wieczorem.

Następnego dnia Ran S. miał wykład o sayanim, niepowtarzalnym i niezmiernie ważnym czynniku działalności Mosadu. Sayanim, czyli pomocnicy, muszą być 100-procentowymi Żydami, żyjącymi za granicą. I choć nie są obywatelami izraelskimi, dociera się do wielu z nich za pośrednictwem ich krewnych w Izraelu. Można np. prosić Izraelczyka, który ma krewnego w Anglii, by napisał list, wspominając w nim, że osoba wioząca przesyłkę jest przedstawicielem organizacji pomagającej ratować Żydów w diasporze. Czyż taki brytyjski krewny odmówi pomocy?

Na świecie są tysiące "pomocników". Tylko w Londynie jest ich 2 000 aktywnie działających i 5 000 w rezerwie. Odgrywają wieloraką rolę. Na przykład: sayan posiadający wypożyczalnię samochodów może pomóc Mosadowi wynajmując wóz bez koniecznej w takich wypadkach dokumentacji, sayan pośrednik mieszkaniowy znajduje odpowiedni lokal bez wywoływania jakichkolwiek podejrzeń, pracujący w banku może dostarczyć potrzebnych pieniędzy nawet w środku nocy, a pomocnik lekarz wyjmie kulę z rany bez informowania o tym policji. Cała idea polega na tym, by mieć cały zestaw użytecznych ludzi, którzy są w stanie zapewnić pewne usługi i będą o nich milczeć ze względu na poczucie lojalności wobec sprawy Izraela. Za usługi te "pomocnicy" otrzymują pieniądze, ale tylko jako zwrot kosztów. Jednak często katsa nadużywają lojalności tych ludzi. Po prostu korzystają z ich pomocy dla osobistych potrzeb, i nie ma możliwości sprawdzenia tego.

Nie ma żadnych wątpliwości, że nawet jeśli taki Żyd wie, iż chodzi o Mosad i nie zgadza się na współpracę, nikogo nie wyda. Natomiast katsa niczym nie ryzykując, ma do dyspozycji ogromną bazę ludzką dla werbunku. Zapewniają ją miliony Żydów poza granicami lzraela, a o wiele łatwiej jest działać przy pomocy ludzi dostępnych na miejscu. I sayanim dają wszędzie niewiarygodne wręcz praktyczne wsparcie. Jednak nie stawia się ich wobec ryzyka. A także nie udostępnia się im poufnych informacji.

Załóżmy, że podczas jakiejś operacji katsa, w celu zamaskowania się, musi mieć sklep z elektroniką. Jeden telefon do sayana z tej branży wystarczy, by sprzęt wartości 3 czy 4 mln dolarów znalazł się w upatrzonym budynku.

Działalność Mosadu koncentruje się głównie w Europie. Z tego względu pożądanym jest posiadanie adresów handlowych w Ameryce Północnej. Są więc adresy i numery telefonów należące do sayanim. Jeśli katsa musi dać komuś adres czy numer telefonu, posługuje się odpowiednim "pomocnikiem". Kiedy zaś ten otrzymuje list lub telefon, wie już, co ma z tym zrobić. Są biznesmeni mający po 20 operatorów, którzy odpowiadają na telefony, piszą listy, przekazują wiadomości faksem. I wszyscy pracują dla Mosadu. Mówi się żartem, że 60 proc. operacji takich firm zajmujących się telefonicznym pośrednictwem dla potrzeb Europy zapewnia Mosad. Gdyby więc nie Mosad, interesy te trzeba by zwinąć.

System ten ma jednak pewien słaby punkt. Otóż Mosad nie przejmuje się, że działalność sayanim może stać się w skutkach niszczycielska dla statusu Żydów w diasporze, gdyby cały ten system został ujawniony. Wątpliwości takie są kwitowane krótko: "A cóż złego może się stać tym Żydom? Przyjadą wtedy do Izraela! To wspaniale!"

Katsa pracujący na stacjach odwiedzają bardziej aktywnych sayanim co trzy miesiące. Ci w terenie mają osobiste spotkania z tymi ludźmi dwa do czterech razy dziennie. Do tego dochodzą liczne rozmowy telefoniczne. Cały ten system pozwala Mosadowi pracować tylko ze szkieletowym personelem. Oto dlaczego, na przykład, stacja KGB zatrudnia w jakimś mieście około 100 ludzi, podczas gdy porównywalna stacja Mosadu potrzebuje tylko sześciu-siedmiu.

Mosad nie posiada stacji we wszystkich krajach, które są obiektem jego zainteresowania. Niektórzy myślą, że stanowi to słabość, ale to nieprawda. Stany Zjednoczone mają na przykład stację w Moskwie, a Rosjanie w Waszyngtonie i Nowym Jorku. Natomiast lzrael nie ma stacji w Damaszku. Po prostu Mosad traktuje jako swój obiekt zainteresowania cały świat poza Izraelem, w tym Europę i Stany Zjednoczone. To podejście dyktuje specyficzny sposób działania. Na przykład arabskie zbrojenia. Otóż większość krajów arabskich nie produkuje własnej broni. Większość z nich nie posiada również wyższych szkół wojskowych. Jeśli chce się zwerbować dyplomatę syryjskiego, nie trzeba tego robić w Damaszku. Można to uczynić w Paryżu. Jeśli chce się zdobyć dane o arabskiej rakiecie, to otrzymuje się je w Paryżu, Londynie, czy w Stanach Zjednoczonych - tam, gdzie została wyprodukowana. Od Amerykanów można dostać więcej informacji o Arabii Saudyjskiej niż od samych Saudyjczyków. Cóż bowiem mają Saudyjczycy? AWACS (system obserwacji i zbierania informacji z powietrza - tł.). Ale to są Boeingi. Amerykańskie Boeingi. Do czego tu więc potrzebni są Saudyjczycy? Podczas mojej pracy w Instytucie (Mosad - tł.) zwerbowałem w Arabii Saudyjskiej tylko jednego człowieka - był to attache ambasady japońskiej. To wszystko.

Jeśli natomiast chce się dotrzeć do starszych oficerów arabskich, to studiują oni w Anglii i Stanach Zjednoczonych. Piloci szkolą się w Anglii, Francji i Stanach Zjednoczonych. Komandosi odbywają szkolenia we Włoszech i Francji. To w tych krajach można ich wszystkich werbować. Jest to łatwiejsze i mniej niebezpieczne.

Ran S. uczył nas także o "białych agentach". Osoby te werbuje się środkami pośrednimi lub bezpośrednimi, tak że mogą one wiedzieć, że pracują dla Izraela, ale mogą też być tego nieświadomi. Z reguły są to nie-Arabowie i zwykle biegli w wiedzy technicznej. W Izraelu panuje przekonanie, że Arabowie nie rozumieją techniki. Wyraża się to nawet w dowcipach. Jeden z nich opowiada o tym, jak ktoś sprzedaje mózgi: arabski po 150 dol. za funt i żydowski za 2 dol. Sprzedawca zapytany, dlaczego mózg arabski jest tak drogi, odpowiedział: "Ponieważ mózg arabski nie był prawie używany". Dowcip ten ilustruje izraelskie widzenie Arabów.

Współpraca z "białymi agentami" jest mniej ryzykowna niż z "czarnymi", tj. arabskimi. Arabowie pracujący za granicą są często kontrolowani - ze względów bezpieczeństwa - przez wywiad arabski, a ten jeśli trafia na ślad współpracy Araba z Mosadem, stara się zabić agenta izraelskiego, który utrzymywał ten kontakt. Najgorszym co może się przydarzyć Izraelczykowi pracującemu z "białym agentem" we Francji, jest deportacja. Ale samemu "białemu agentowi" grozi oskarżenie o zdradę. Dlatego trzeba wszystko robić, by go chronić, co nie zmienia sytuacji, że to jemu najwięcej zagraża. Jeśli natomiast pracuje się z Arabem, to obaj są zagrożeni.

W Akademii odbywaliśmy też ćwiczenia z samochodami. Nauczyliśmy się techniki zwanej maulter. Chodzi o użycie samochodu w nieprzewidzianych sytuacjach, gdy na przykład nagle trzeba kogoś śledzić, lub gdy dostrzega się "ogon". Gdy więc jest się w mniej znanym rejonie i nie ma z góry ustalonej trasy, należy skręcić w lewo, potem w prawo, jechać, zatrzymywać się, aby upewnić się, czy jest się śledzonym, czy też nie. Wpajano nam też, że nie możemy być "przywiązani" do naszych wozów. Kiedy więc podejrzewamy, że ciągniemy za sobą "ogon", lepiej jest zaparkować i zaryzykować pieszą wędrówkę.

Inny katsa, Rabic, mówił nam o pracy Stacji Izraelskiej, czyli działającej w Izraelu, ale która zajmuje się Cyprem, Egiptem, Grecją i Turcją. Katsa tej stacji nazywani są skoczkami, ponieważ działają z głównej kwatery w Tel Awiwie, werbują agentów i sayanim oraz kierują nimi doskakując tylko na kilka dni do tych krajów. Stanowią one niebezpieczny obszar dla naszego działania, gdyż tamtejsze rządy skłaniają się w kierunku OWP.

Stacja Izraelska nie ma najlepszej opinii wśród katsa. Ran S. w swoim wykładzie nie wyrażał się dobrze o jej pracy. Ironia losu sprawiła jednak, że sam później stanął na jej czele.

*

Dla odprężenia organizowaliśmy rozgrywki sportowe ze słuchaczami z innego kursu w szkole - dla urzędników, operatorów komputerowych, sekretarek i innego personelu pomocniczego. Przekazywano im podstawową wiedzę o pracy organizacji, ale traktowali swoje zajęcia znacznie poważniej niż my.

Staraliśmy się jednak nie dopuszczać ich do stołu pingpongowego, bo sami go często zajmowaliśmy. Chowaliśmy przed nimi piłeczki i rakiety, ale graliśmy z nimi w koszykówkę.

My, kadeci, walczyliśmy o punkty zażarcie. Do nas należał facet, który zapisywał wyniki. Dzięki temu zawsze wygrywaliśmy. Inni by protestowali, ale oni i tak z nami grali w każdy wtorek.

Tymczasem naszych zajęć było coraz więcej. Gdy nauczyliśmy się, jak pracować z potencjalnym agentem po nawiązaniu pierwszego kontaktu, wyjaśniono nam zasady postępowania w kwestiach finansowych. Na przykład jeszcze przed zaangażowaniem trzeba ustalić sytuację finansową agenta. Nie wolno sypać pieniędzmi, gdyż od razu rodzi to podejrzenia. Na przykład nowo zwerbowany agent wraca do jakiegoś kraju, gdzie angażujemy go na dwuletni kontrakt. Mosad ma mu płacić 4 000 dolarów miesięcznie. Ale bez zwracania uwagi może on zużyć dodatkowo tylko tysiąc dolarów. Otrzymuje więc na rok 12 tys. dolarów, resztę zaś, tzn. 36 tys. dolarów, katsa kieruje na konto w Londynie. Takiej operacji dokonuje się także w następnym roku. W ten sposób agent ma na swoje bieżące wydatki bezpieczną kwotę, a równocześnie zapewnia mu się odpowiednie środki finansowe (w ciągu dwóch lat 72 tys. dolarów) na przyszłość. W ten sposób katsa związuje agenta ze sobą, a równocześnie chroni swoje interesy.

Do stałego uposażenia dochodzą specjalne premie - za szczególnie ważne informacje. Wysokość premii zależy od znaczenia informacji, a także statusu agenta. Z reguły chodzi o sumy od 100 do 1 000 dolarów, ale na przykład syryjski minister może otrzymać od 10 do 20 tysięcy.

Każdy z 30-35 katsa ma co najmniej 20 agentów. Razem jest ich więc ponad 600. Minimalna płaca wynosi średnio 3 tys. dolarów plus drugie tyle jako premie. Wielu otrzymuje jednak znacznie więcej i oblicza się, że na same tylko płace agentów trzeba ok. 15 mln. dolarów miesięcznie. Do tego dochodzą wydatki na rekrutację, bezpieczne domy, przeprowadzanie operacji, pojazdy itd. - razem są to setki milionów dolarów miesięcznie.

Katsa łatwo wydaje 200-300 dolarów dziennie na obiady i kolacje. Wszystkie wydatki jednodniowe mogą wynieść 1 000 dolarów. W ciągu miesiąca tworzy to sumy ok. 30 tys. - 35 tys. dolarów. Nie licząc pensji katsa - w zależności od stopnia od 500 do 1 500 dolarów miesięcznie.

Nie można więc powiedzieć, by wywiad mało kosztował.

Potem Dov uczył nas, jak konstruować "bezpieczną trasę". Chodzi o trasę, którą zabezpiecza ktoś inny. Zaznajomiliśmy się ze współdziałaniem z yarid (zespołem bezpieczeństwa operacyjnego) i oglądaliśmy długie filmy szkoleniowe na ten temat.

Zespoły yarid składają się z 5-7 ludzi. Wówczas były trzy takie zespoły. Podczas pobytu w Europie ich bossem jest szef bezpieczeństwa europejskiego.

Zajęcia miały nam ukazać wsparcie, jakiego yarid może udzielić katsa, ale także, jak samemu zabezpieczyć trasę, jeśli yarid jest nieosiągalny. Kiedy nauczyłem się tego wszystkiego, otworzył się przede mną nowy świat. Chadzałem w Tel Awiwie do kawiarń, ale teraz dopiero dostrzegłem na ulicach działalność, której przedtem nie widziałem - a więc policję śledzącą ludzi. Dzieje się to zawsze, ale bez szkolenia nic się nie widzi.

Z kolei Yehuda Gil wykładał nam o subtelnościach procesu werbowania. Gil był legendarnym katsa i Riff przedstawił go nam jako "mistrza". Gil rozpoczął od stwierdzenia, że w rekrutacji najważniejsze są trzy "haczyki": pieniądze; uczucia, bądź zemsta, lecz również ideologia; seks. Pamiętajcie, że zawsze należy postępować powoli i delikatnie, mówił. Trzymajcie sami siebie za rękę. Powiedzmy, że masz na oku kogoś z mniejszości w danym kraju, kogoś, kto był źle traktowany i pragnie odwetu. Oczywiście można go zwerbować. A kiedy dasz mu pieniądze, a on je weźmie, już wiesz, że został zwerbowany, z czego on też zdaje sobie sprawę. Każdy rozumie, że nikt nie daje pieniędzy za nic, a nikt nie weźmie pieniędzy, zanim nie zdecyduje się wcześniej coś w zamian dać.

Albo seks. Jest bardzo użyteczny, ale nie można go traktować jako sposobu zapłaty, bo większość ludzi, których werbujemy, to mężczyźni. A jest takie powiedzenie: "Kobiety dają i przebaczają, mężczyźni zaś biorą i zapominają". Oto dlaczego seks nie jest środkiem płatniczym. Pieniądze tak, bo nikt ich nie zapomina.

Nawet jeśli coś dobrze idzie, podkreślał Gil, to nie znaczy, że przyjęta metoda jest prawidłowa. Jeśli jest prawidłowa, to funkcjonuje w każdej sytuacji, jeśli zaś zła, tylko czasami daje pozytywne rezultaty. Przykładem jest historyjka o robotniku arabskim - oter, który organizował spotkanie z facetem mającym być zwerbowanym. Gil, występujący jako biznesmen, znajdował się w samochodzie. Oter, długo już pracujący dla Mosadu, przyprowadził owego osobnika. Przedstawił Gila jako Alberta, a kandydata na agenta jako Ahmeda. I powiedział Ahmedowi:

- To jest facet z wywiadu izraelskiego. Mówiłem ci już o nim - do Gila:

- Albert, Ahmed chce pracować dla ciebie za 2 000 dolarów miesięcznie. Zrobi wszystko, czego chcesz.

Oterowie, zawsze Arabowie, są niezwykle potrzebni. Tylko nieliczni katsa mówią po arabsku, a przy tym Arabowi jest znacznie łatwiej zainicjować pierwszy kontakt z innym Arabem. Oter przełamuje pierwsze lody. Ten typ agenta jest więc niezwykle pożyteczny.

W tej historyjce bezpośrednia technika zaowocowała. Ahmed został zwerbowany, ale naturalnie nie zostało to zrobione we właściwy sposób. Gil uczył nas, że w trakcie werbunku trzeba działać tak, jak nakazują istniejące warunki, a wszystko biec będzie w sposób naturalny. Na przykład wiadomo, że człowiek, którego chce się zwerbować, będzie w Paryżu określonego wieczoru w bistro. Wiadomo też, że facet ten mówi po arabsku. Gil siada niedaleko niego, a obok przy barze zajmuje miejsce oter. Niby niespodziewanie oter zauważa Gila i pozdrawia go. Zaczynają rozmawiać po arabsku. Jak można było przewidzieć, ów facet włącza się. Gil i oter wiedzą już wiele o kandydacie na agenta. Kierują więc rozmową tak, by wywołała jego zainteresowanie.

W pewnym momencie Gil mówi do otera:

- Czy spotkasz się dziś ze swoją dziewczyną?

- Tak, ale przyjdzie z przyjaciółką, nie możemy więc tego robić przy niej. Może ty przyjdziesz też, co?

Gil odpowiada, że nie może, bo jest zajęty. W tym momencie ten trzeci najprawdopodobniej wtrąca, że jest wolny! Po to właśnie odegrana jest cała scenka. W ten sposób otwarta zostaje droga do werbunku.

Pamiętajcie o tym sposobie, kontynuował Gil. Gdyby to samo stało się w jakimś barze w Paryżu, ale po hebrajsku, to być może wy bylibyście zwerbowani. W obcym kraju każdy zawsze lgnie do mówiących jego ojczystym językiem.

Zabieg zmierzający od początkowego kontaktu musi wyglądać tak naturalnie, by upatrzony człowiek, nawet jeśli później cofnie się pamięcią, nie dostrzegł niczego dziwnego. Dzięki temu, jeśli nic z tego nie wyjdzie, nie jest spalony. Człowiek upatrzony do werbunku nie może zdawać sobie sprawy, że jest obiektem jakiegoś działania. Ale jeśli już dochodzi do bezpośredniej znajomości, tak jak z owym człowiekiem w paryskim bistro, wcześniej trzeba go dokładnie rozpracować, znać jego upodobania i niechęci, a także plany na wieczór, w którym następuje niespodziewane spotkanie. Należy bowiem usunąć czynniki przypadkowości i wszystko to, co grozi ryzykiem.

Z kolejnym ważnym wykładem wystąpił Yccak Knafy. Przyniósł ze sobą zestaw ilustracji w celu wyjaśnienia wsparcia logistycznego, jakie otrzymuje tsomet (wydział rekrutacji) w trakcie operacji. Mowa była o łącznikach, pieniądzach, samochodach, mieszkaniach itd. Ale najważniejszym wsparciem jest zaplecze dokumentacyjne. Na przykład katsa może występować jako właściciel wytwórni butelek albo członek kierownictwa zagranicznej filii IBM. Ta kompania jest bardzo dobra, gdyż jej rozmiary pozwalają ukryć się na tym stanowisku przez lata. Mamy nawet magazyny IBM, które dają nam wsparcie w nagłych wypadkach. Mamy pracowników i biuro - absolutnie wszystko - a IBM nic o tym nie wie.

Jednak założenie jakiegoś biznesu, nawet fałszywego, nie jest proste. Potrzebne są wizytówki, papier firmowy, telefon, telex itd. Mosad ma w archiwum cały zestaw "interesów" - z adresami, numerami rejestracyjnymi - tylko czekających na ożywienie. Mosad trzyma nawet w tych firmach pewne sumy pieniężne wystarczające do tego, by móc zaksięgować podstawowe wydatki i uniknąć wywołania podejrzeń. Mosad ma w pogotowiu setki takich "interesów" na całym świecie.

W głównej kwaterze Mosadu znajduje się pięć pomieszczeń wypełnionych dokumentacją kompanii - atrap. Odpowiednie teczki złożone w segregatorach ułożone są w porządku alfabetycznym. Każde z tych pomieszczeń ma osiem rzędów półek, a na każdej z nich znajduje się 60 pudełek. Dokumentacja ta obejmuje historię każdej firmy, finansowe sprawozdania, dane rejestracyjne itp. - wszystko, co katsa powinien wiedzieć o firmie.

*

W szóstym miesiącu kursu mieliśmy zebranie nazwane  b a b l a t,  co jest skrótem hebrajskiego  b i l b u l   b a i t s i m  (w wolnym przekładzie - przerzucanie się piłkami, albo po prostu gadanie i gadanie o wszystkim). Zebranie trwało pięć godzin.

Dwa dni wcześniej podczas jednego z ćwiczeń otrzymaliśmy z Arikiem F. polecenie, by posiedzieć w kawiarni przy ulicy Henrietty Sold niedaleko Kiker Hamdina. Spytałem Arika, czy przybył tu "czysty" (bez "ogona"). Zapewnił mnie, że tak jest.

- Okay - odpowiedziałem - ja jestem czysty, ty twierdzisz, że tak samo jest z tobą. Dlaczego jednak tamten facet obserwuje nas? Według mnie to koniec. Wychodzę.

Arik opierał się, mówiąc, że nie możemy wyjść i musimy czekać, dopóki nas nie zabiorą.

- Jeśli chcesz, to pozostań. Ja się stąd wynoszę!

Arik zarzucił mi, że popełniam błąd, ale powiedziałem mu tylko, że czekam na niego w Kiker Hamdina.

Dałem mu 30 minut. Miałem sporo czasu, więc przeszedłem trasę, sprawdziłem, czy jestem czysty, wróciłem i wszedłem na dach domu, skąd miałem widok na lokal, który opuściłem. Po kilku minutach wszedł tam mężczyzna, na którego mieliśmy czekać. I prawie zaraz potem samochody policyjne otoczyły to miejsce. Wywlekli Arika i tego drugiego na zewnątrz. Widziałem, jak ich tłuką. Zadzwoniłem po pogotowie. Dowiedziałem się potem, że cały ten epizod był wspólnym ćwiczeniem Akademii Mosadu i tajnego wydziału policji Tel Awiwu. My byliśmy tylko przynętą.

Arik miał wówczas 28 lat, mówił po angielsku i przypominał porwanego (w Libanie - tł.) wysłannika kościoła anglikańskiego. Przed naszym kursem pracował w wywiadzie wojskowym. Był to największy kłamca na ziemi. Kiedy mówił "dzień dobry", lepiej było najpierw sprawdzić przez okno, czy to rzeczywiście dzień. Podczas incydentu z policją Arikowi nie dostało się tak mocno, bo bardzo dużo mówił, niewątpliwie zresztą kłamiąc. Natomiast drugi chłopak, Jakub, ograniczył się tylko do słów: "Zupełnie nie wiem, czego chcecie". Olbrzymi glina tak go rąbnął, że głowa trzasnęła o mur. Efektem tego było pęknięcie czaszki. Chłopak przez dwa dni był nieprzytomny, a potem leżał w szpitalu sześć tygodni. Otrzymał wynagrodzenie za następny rok, ale opuścił kurs.

To bicie przypominało zawody. Gliny chciały wykazać, że są lepsi niż my. To było gorsze, niż gdybyśmy naprawdę zostali zatrzymani. Dowódcy po obu stronach rozmawiali: "Zakładam się, że nie złamiecie moich chłopców". "O, tak? jak daleko mogą się posunąć?" - zapytywał ten z policji.

Podczas  b a b l a t  skarżyliśmy się, że nie było powodu do takiego bicia. W odpowiedzi poinstruowano nas, że jak wpadamy, to nie należy się opierać, a tylko trzeba mówić. Zapewniano nas, że dopóki gadamy, krzywda nam nie grozi. A zawsze, kiedy jesteśmy na ćwiczeniach, istnieje groźba pochwycenia nas przez gliny. To wszystko nauczyło nas zachowywania dużej ostrożności.

Pewnego dnia zapowiedziano nam wykład Marka Hessnera o wspólnych operacjach, takich jak "Operacja Ben Bakera", którą Mosad przeprowadził razem z wywiadem francuskim. Wraz z kumplami postanowiłem wgryźć się w temat. W przeddzień wykładu, wieczorem, już po zajęciach, wróciliśmy do Akademii i poszliśmy do "bezpiecznego pomieszczenia", do pokoju nr 6 na piętrze, bo tam znajdowały się potrzebne nam dokumenty. Był to miły piątkowy wieczór w sierpniu 1984 r. Tak naczytaliśmy się, że gdy wychodziliśmy, była już północ. Skierowaliśmy się do naszego samochodu, który stał przy jadalni. Nagle od strony basenu rozległy się głośne krzyki.

- Co u diabła? - spytałem Michela.

- Chodźmy zobaczyć.

- Czekajcie. Bądźcie cicho - przestrzegł Heim.

- Chodźmy z powrotem do budynku. Z okna zobaczymy, co się dzieje - zaproponowałem.

Wkradliśmy się do budynku i dotarliśmy do okna łazienki, w której przetrzymywano mnie podczas jednej z prób przed kursem.

Nigdy nie zapomnę tego, co teraz zobaczyłem. Wokół basenu nabawiało się około 25 osób i nikt nie miał na sobie nawet skrawka odzieży. Dojrzałem zastępcę szefa Mosadu - obecnie już szefa. Także Hessnera. l różne sekretarki. To było niesamowite. Niektórzy z mężczyzn nie prezentowali się najlepiej, ale większość dziewcząt robiła znakomite wrażenie Muszę przyznać, że wyglądały znacznie lepiej niż w mundurach. Większość z nich to 18-20-letnie dziewczęta odbywające służbę wojskową, przydzielone do biura.

Jedni bawili się w wodzie, inni tańczyli, a jeszcze inni pieprzyli się na rozłożonych kocach. Nigdy nie widziałem czegoś takiego.

- Zapiszmy wszystkich - zaproponowałem. Heim zasugerował, by przynieść aparat fotograficzny. Michel jednak sprzeciwił się. Yosy zgodził się, a Heim przyznał, że zrobienie zdjęć byłoby niemądre.

Staliśmy tam ze 20 minut. Widzieliśmy, jak mosadowcy, najwyżsi rangą, wymieniali się partnerkami.

To naprawdę wstrząsnęło mną. Nie oczekiwałem tego. Ci ludzie byli przecież dla nas bohaterami, podziwialiśmy ich, a teraz widzimy ich, jak zabawiają się w sex-party. Pamiętam jednak, że Heim i Michel nie byli specjalnie zbulwersowani.

Po cichu wyszliśmy, wsiedliśmy do samochodu i popchnęliśmy go do bramy. Zapaliliśmy silnik dopiero w dole pagórka.

Przekonaliśmy się potem, że takie zabawy stale się tam odbywają. Cały teren wokół basenu jest najbardziej strzeżonym miejscem w Izraelu. Nikt spoza Mosadu nie dostanie się tam. Cóż złego może się więc zdarzyć? Że jakiś kadet to zobaczy? No to co? Zawsze można zaprzeczyć.

Następnego dnia trudno było usiedzieć w szkole i słuchać wykładu Hessnera. Przecież jego też widzieliśmy w nocy. Zadałem mu jedno pytanie. Musiałem to zrobić:

- Jak plecy?

- Dlaczego pytasz? - odpowiedział.

- Bo wydaje mi się, że masz trudności w chodzeniu.

Heim spojrzał na mnie, tłumiąc śmiech.

Po raczej przydługim i nudnawym wykładzie Hessnera wysłuchaliśmy innego - o militarnej strukturze Syrii. I podczas tego zajęcia trudno było powstrzymać się od snu. Gdybyśmy byli na Wzgórzach Golan, to mogłoby nas to zainteresować. Cały ten kit o tym, gdzie są rozmieszczeni Syryjczycy był nużący, chociaż pojęliśmy ogólny obraz i - jak się wydaje - o to w rzeczywistości chodziło.

Następnym przedmiotem było zabezpieczanie spotkań w krajach pobytu. Na pierwszym wykładzie temat ten zilustrowano nam wyprodukowanym przez Mosad filmem szkoleniowym. Film nie wywarł na nas wrażenia. Pokazywał ludzi siedzących w restauracji. Ważnym jest natomiast nauczenie się, jak wybierać restaurację na spotkanie i kiedy je organizować. Przed spotkaniem należy upewnić się, czy nikt nas nie obserwuje. Jeśli ma to być spotkanie z agentem, to on musi wejść pierwszy, by upewnić się, że jest "czysty". Każdy ruch w tym biznesie rządzi się swoimi prawami. Jeśli naruszysz je, możesz stać się trupem. Jeśli czekasz na agenta w restauracji, jesteś siedzącym celem. Nawet gdy agent idzie do toalety, lepiej nie czekać na jego powrót.

Tak stało się kiedyś w Belgii, gdzie katsa Cadok Offir umówił się z agentem arabskim. Siedzieli już kilka minut, gdy Arab powiedział, że musi iść, by coś przynieść. Kiedy wrócił, Offir wciąż znajdował się na swoim miejscu. A agent wyciągnął pistolet i wypełnił Offira ołowiem. Offir przeżył jakimś cudownym sposobem, a agent został później zabity w Libanie. Offir opowiada zaś tę historię każdemu, kto chce słuchać, by pokazać, jak niebezpieczne może być nawet najmniejsze potknięcie.

Stale nas uczono, jak zapewniać sobie bezpieczeństwo. Mawiano nam: Uczycie się teraz jazdy na rowerze. Kiedy wyjdziecie stąd, już nie będziecie myśleć, jak jeździć. Przyjdzie wam to samo.

Idea werbowania przypomina spadający z góry kamień. Posługiwaliśmy się słowem  l e d ar d er,  co oznacza, że stojąc na szczycie spycha się kamień. Podobnie odbywa się werbowanie. Przyciągasz kogoś do siebie, a potem powodujesz, że stopniowo robi coś nielegalnego lub niemoralnego. Spychasz go właśnie z góry. Ale gdy ma on poczucie własnej wartości, nie pomoże ci. I nie można się nim posłużyć. Zaś wszystko polega na tym, by ludzi wykorzystywać. Ale przedtem trzeba ich urobić. Jeśli facet nie pije, nie przepada za seksem, nie potrzebuje pieniędzy, nie ma żadnych problemów politycznych i jest w życiu szczęśliwy, nie nadaje się do zwerbowania. To, co robisz, jest pracą ze zdrajcami. Agent jest zdrajcą, niezależnie od argumentów, jakie sam sobie podsuwa. Mawiamy, że nie szantażujemy ludzi. Nie ma takiej potrzeby. Po prostu nimi manipulujemy.

Nikt zresztą nie mówi, że to jest ładne zajęcie.

 

 

Ubezpieczenie portowe

 

W lecie 1985 r. prezydent Libii Muamar Kadafi stał się dla większości świata zachodniego ucieleśnieniem diabła. Reagan wierząc zapewne w to upoważnił lotnictwo wojskowe USA do zaatakowania Libii. Izraelczycy obciążyli Kadafiego odpowiedzialnością za ułatwienia dostaw broni dla Palestyńczyków i innych wrogów Izraela.

Werbowanie Libijczyków do współpracy z wywiadem jest trudne, gdyż nie są oni lubiani, a już to stanowi problem sam w sobie. Poza tym można ich rekrutować tylko w Europie, nie są oni bowiem wielkimi podróżnikami.

Libia ma dwa główne porty. Ten w stolicy kraju - Tripolisie oraz nad zatoką Wielką Syrtą na wschodzie - w Benghazi. Wywiad izraelskiej marynarki wojennej rejestruje libijską aktywność morską, tym zajmują się regularne patrole wzdłuż całego Morza Śródziemnego. Izrael traktuje korytarz między Izraelem i Gibraltarem jako "kanał tlenowy", gdyż jest to połączenie z Ameryką i większością krajów Europy.

Izraelczycy - dzięki współpracy z Włochami - mieli swoją podstację podsłuchową na Sycylii, podobnie jak Włosi. To jednak im nie wystarczało, bowiem Libijczycy, przy pomocy OWP i innych grup wywrotowych, wystawiali na niebezpieczeństwo wybrzeże, które Izrael traktuje jak "miękkie podbrzusze" - najmniej zabezpieczoną przed atakiem granicę, a przecież tam znajdują się największe skupiska ludności.

Znaczna część broni i amunicji dostarczanej OWP przywożona jest statkami z Libii, które płyną głównie przez Cypr albo trasą zwaną TNT: z Tripolisu w Libii do Tripoli w Libanie. Izraelczycy otrzymywali też pewne informacje o działalności Libii z Centralnej Republiki Afryki i Czadu. Oba te państwa brały udział w poważnych starciach granicznych z wojskami Kadafiego.

Mosad miał kilku "obserwatorów morskich", którzy robili zdjęcia statków wpływających do portu. Zwykle byli to cywile, zwerbowani przez stacje w Europie. Działalność ta nie stanowiła jakiegoś niebezpieczeństwa, natomiast dawała wizualny obraz tego, co działo się w portach. Niekiedy udawało się stwierdzić, że na statku znajduje się ładunek z bronią - co jednak było najczęściej wynikiem szczęśliwego przypadku. Mosad potrzebował jednak bardziej szczegółowych informacji o statkach przychodzących lub wychodzących z Tripolisu i Benghazi.

Na jednym z zebrań, z udziałem pracowników wydziału analiz OWP i szefa oddziału  C o m e t u,  odpowiedzialnego za Francję, Zjednoczone Królestwo i Belgię, postanowiono zwerbować kontrolera ruchu portowego lub kogoś innego z kapitanatu portu w Tripolisie, a więc człowieka, który miałby dostęp do informacji o ruchu statków i ich trasach. Mosad wprawdzie znał nazwy statków OWP, ale nie wiedział, gdzie one się aktualnie znajdują.

Jeśli więc chce się je zatopić lub przechwycić, trzeba je najpierw znaleźć. Wiele z nich płynąc trzymała się blisko brzegu, nazywa się to "drapaniem brzegu", unikają w ten sposób otwartego morza, gdzie mogą być łatwo złapane przez radar. Trudno jest natomiast zlokalizować statek płynący blisko brzegu, bo na przykład na jego obraz nakładają się góry lub inny statek.

Nie ma więc pewności, co do jego tożsamości. Na Morzu Śródziemnym znajduje się równocześnie wiele statków. Znajduje się tam stale VI Flota USA, flota radziecka, są tu różnego rodzaju statki, w tym także handlowe z całego świata. Mosad nie ma więc tu pełnej swobody, nie może robić wszystkiego, na co by miałby ochotę. Poza tym kraje leżące wzdłuż wybrzeża śródziemnomorskiego mają swoje radary. Mosad musi być więc bardzo ostrożny.

O zdobywaniu specjalnych informacji w Libii łatwo się mówi, ale trudniej to zrobić. Wysłanie kogoś w celach werbunkowych niesie ze sobą ogromne niebezpieczeństwo. Mosad na próżno bił "kolektywnie" głową w mur przez wiele lat. W końcu, na jednym ze spotkań, pewien współpracownik, który pracował jako "dziennikarz" dla "Afrique-Asia" (francuskojęzyczny tygodnik zajmujący się m.in. problematyką arabska) w Tunisie i Algierze, zaproponował na początek najprostszą drogę: zatelefonować do portu w Tripolisie i znaleźć kogoś, kto ma potrzebne informacje. To pozwoli przynajmniej zawęzić poszukiwania.

Był to jeden z tych prostych pomysłów, które łatwo przeoczyć, gdy wchodzi się w skomplikowane szczegóły operacyjne. Zmontowano więc specjalne połączenie z Tel Awiwu do Tripolisu, ale tak by telefon działał z Paryża, z biura towarzystwa ubezpieczeniowego, które należało do sayana.

Katsa, który z niego zadzwonił, miał pełną osłonę jako agent ubezpieczeniowy. Dysponował biurem z sekretarką. Kobieta taka nazywana jest  b a t   l e v e y h a  ("osoba towarzysząca", ale nie w sensie seksualnym). Zwykle pochodzi z danego kraju i nie musi być Żydówką. Angażuje się ją jako pomocnika agenta i zleca konkretne zadania. Jest w pełni świadoma, że pracuje dla wywiadu izraelskiego.

Pomysł opierał się na koncepcji  m i k r i m  v e  t g u v o t,  czyli "akcje i reakcje". Mosad planował  a k c j ę  i musiał przewidzieć  r e a k c j ę.  Dla każdej reakcji planuje się odpowiednią następną akcję. Przypomina to trochę gigantyczne szachy. Nie można z góry planować więcej niż dwóch reakcji, gdyż byłoby to zbyt złożone. Wszystko to jest częścią normalnego planowania operacyjnego i dotyczy każdego wykonanego ruchu.

W pokoju, z którego zadzwonił katsa, byli obecni również: szef wydziału OWP Menachem Dorf i szef psychiatrów Mosadu Gidon Naftali, który miał przysłuchiwać się rozmowie i natychmiast analizować i oceniać odpowiadającą przez telefon osobę.

Mężczyzna, który odebrał telefon, nie znał francuskiego i oddał słuchawkę komuś innemu. Ten podał nazwisko kapitana portu i oznajmił, że będzie on za pół godziny.

Kiedy katsa zadzwonił powtórnie, poprosił kapitana portu wymieniając jego nazwisko. Ten podjął słuchawkę, a katsa przedstawił się jako agent francuskiego morskiego towarzystwa ubezpieczeniowego.

To był tylko  j e d e n  s t r z a ł  i musiał poskutkować. Nie tylko opowiastka musiała brzmieć wiarygodnie, również opowiadacz powinien tak mówić, jakby sam w to wierzył. A więc katsa wyjaśnił, w jakim biznesie pracuje, i że potrzebny mu jest dostęp do pewnych informacji związanych z niektórymi statkami w portach, w związku z tym chce rozmawiać z człowiekiem odpowiedzialnym za te sprawy.

- Mogę być takim człowiekiem - padła odpowiedź. - W czym mogę pomóc?

- Czasami właściciele zgłaszają utratę swoich statków lub ich uszkodzenie. Nie jesteśmy zawsze w stanie sprawdzić te roszczenia na miejscu, chcielibyśmy, aby w waszym porcie ktoś mógł to potwierdzić.

- Co chce pan wiedzieć?

- Na przykład, czy statki te są w remoncie lub w trakcie załadunku czy wyładunku. Jak pan wie, nie mamy u was swojego przedstawiciela, chcielibyśmy by ktoś pilnował naszych interesów.

- Chyba mogę panu pomóc - odpowiedział. - Mam takie informacje i nie widzę żadnego problemu, jeśli tylko chodzi o ruch statków handlowych, a nie o marynarkę wojenną.

- Nie interesujemy się waszą marynarką - zapewnił rozmówcę. - Nie ubezpieczamy takich statków.

Rozmowa trwała jakieś 10-15 minut i w tym czasie katsa spytał o pięć czy sześć statków. Jeden z nich, statek OWP znajdował się tam w remoncie.

Katsa wziął następnie adres, na który można posłać kapitanowi pieniądze, przedyktował swój adres i numer telefonu oraz poprosił swego rozmówcę, by dzwonił, jeśli będzie miał informacje, które uzna za pożyteczne.

Sprawy szły tak dobrze, a "cel" wydawał się tak zadowolony, że katsa ośmielił się nawet zapytać kapitana portu, czy wolno mu przyjąć dodatkową pracę jako agenta towarzystwa ubezpieczeniowego.

Libijczyk "kupił" ofertę, zaznaczając, że nie byłaby to praca w pełnym wymiarze godzin, w każdym razie, dopóki sam się nie zorientuje, jak to idzie. Agent Mosadu zgodził się i zapowiedział wysłanie odpowiednich instrukcji, wizytówek firmowych oraz ponowną rozmowę na ten temat.

Mosad zdobył płatnego agenta w porcie, choć sam zainteresowany nie miał pojęcia, że został zwerbowany.

Następnym zadaniem było zaprojektowanie przez wydział biznesu  M e c a d a  obiecanych instrukcji ubezpieczeniowych - tak by wyglądały na rzeczywiste i umożliwiły zbieranie potrzebnych informacji. Po kilku dniach instrukcje znajdowały się już w drodze do Tripolisu. Jeśli w akcji werbunkowej daje się komuś numer telefonu i adres, muszą one funkcjonować co najmniej trzy lata i nawet wówczas, gdy pierwszy etap werbowania zakończył się niepowodzeniem. Postępuje się inaczej tylko wówczas, gdy katsa zostaje ujawniony, w takim wypadku wszystko jest likwidowane natychmiast.

Przez około 2 miesiące nowy informator dostarczał wiadomości regularnie. Ale w jednej z rozmów telefonicznych wspomniał, że choć przeczytał instrukcje kilka razy, wciąż w pełni nie rozumie obowiązków agenta ubezpieczeniowego.

Katsa pocieszał go, że kiedy pierwszy raz zobaczył te instrukcje, też miał kłopoty. Zapytał, kiedy ma urlop. Gdy kapitan odpowiedział, że za trzy tygodnie, oświadczył mu: "Świetnie. Zamiast więc wyjaśniać sobie wszystko telefonicznie, lepiej będzie, jeśli pan przyjedzie do Francji. Naturalnie na nasz koszt. Poślę bilety. Pan już tak dużo zrobił dla nas, że może pan spędzić trochę czasu na południu Francji i w ten sposób możemy połączyć piękne z pożytecznym. Wyznam też panu, że jeśli pan tu przyjedzie, ułatwi to nam sprawy podatkowe".

Kapitan był wzruszony. Mosad płacił mu tylko 1 000 dolarów miesięcznie, ale w okresie, gdy pracował dla Mosadu, trzykrotnie przyjeżdżał do Francji. Był on bardzo użyteczny, choć nie miał żadnych kontaktów, wychodzących poza wiedzę o porcie. W ten sposób nic mu bowiem nie zagrażało.

Podczas jednego z ostatnich spotkań zapytali go o niektóre statki wchodzące do portu. Jako pretekst miał służyć fakt, że są one ubezpieczone w ich towarzystwie. Potem wpadli na pomysł, by kapitan portu dostarczał spisy wszystkich statków znajdujących się na jego terenie. Obiecali odpowiednio wyższą zapłatę. W ten sposób - wyjaśniali - będą mogli przekazywać te informacje innym firmom ubezpieczeniowym, które za to z chęcią zapłacą. Obiecali podzielić się zyskiem z informatorem.

Kapitan portu szczęśliwy wrócił do Tripolisu, skąd przesyłał wszelkie dane o ruchu statków w porcie.

Pewnego dnia nadeszła informacja o znajdującym się tam statku należącym do Abu Nidala - znienawidzonego szefa jednej z frakcji OWP, Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny - Generalne Dowództwo (autor się myli; Abu Nidal już dawno zerwał z OWP i jest zażartym przeciwnikiem jej przywódców, na których "wydał" wyrok śmierci, zaś szefem LFWP-GD jest Dżibril - tł.). Na statek ładowano sprzęt wojskowy, w tym ręczne rakiety przeciwlotnicze i inną broń, której Izraelczycy nie chcieliby widzieć w rękach bojowników palestyńskich na izraelskiej granicy.

Mosad wiedział o statku Abu Nidala z podsłuchu w OWP, dzięki gafie, jaką popełnił zwykle bardzo ostrożny w rozmowach Abu Nidal. Teraz pozostało tylko spytać kapitana portu, gdzie dokładnie znajduje się statek i jak długo tam będzie. Informator potwierdził lokalizację statku, który stał obok innego, również z bronią, przeznaczoną na Cypr.

Pewnej letniej nocy w 1985 r. dwa kutry torpedowe klasy SAAR-4 odbywały regularną służbę patrolową. Tym razem jednak zatrzymały się na morzu. Sześciu komandosów wsiadło do małej łodzi podwodnej z elektrycznym napędem. Łódź przypominała kształtem myśliwiec z okresu I wojny światowej lub długą torpedę ze śrubą z tyłu. Ubrani byli w kombinezony dla nurków, każdy miał pojemnik z tlenem.

Łódź popłynęła szybko. Przy wejściu do portu nurkowie przypięli swą łódź magnetycznymi płytkami do kadłuba wpływającego statku, który ich "wprowadził" do samego portu.

Kadłub statku stanowił dla komandosów swoistą tarczę. Mosad wiedział bowiem z rozmów z kapitanem portu, że służba bezpieczeństwa co pięć godzin przeczesuje wody basenów i wrzuca do nich granaty. Eksplozje powodują tak wysokie ciśnienie, że może ono wykończyć nurka znajdującego się wówczas w akwenie. Jest to normalna praktyka stosowana w portach krajów znajdujących się w stanie wojny. Syria i Izrael robią to samo.

Tak więc komandosi poczekali w swojej łodzi, aż służba bezpieczeństwa zakończy swoją rundę i dopiero wtedy wyślizgnęli się na zewnątrz. Podpłynęli do obu statków OWP i przymocowali miny, po czym powrócili do łodzi. Wszystko to zajęło razem dwie i pół godziny. Wiedzieli już, jakie statki opuszczają port tej nocy. Zbliżyli się do tankowca zacumowanego blisko wyjścia z portu. Nie przylepili się jednak tym razem do kadłuba, bo potem trudno byłoby odczepić maleńką łódź, gdy tankowiec płynie pełną mocą.

Po wypłynięciu w morze okazało się, że komandosi zużyli cały tlen, a baterie łodzi wyładowały się. Przymocowali więc łódź do boi (by później można było ją zabrać), a sami związali się razem linką i zabezpieczyli w sposób nazywany "słonecznikiem". Oznacza to wpompowanie powietrza w kombinezon, który przekształca się w balon, utrzymujący nurka na powierzchni wody. Nurkowie nic nie musieli robić, by utrzymać się na wodzie, mogli nawet kolejno spać - tylko jeden z nich musiał czuwać. Po kilku godzinach izraelski kuter patrolowy, który otrzymał radiowy sygnał od nurków, zabrał ich i zawiózł w bezpieczne miejsce.

Tego samego dnia, około szóstej rano, portem wstrząsnęły cztery potężne wybuchy. Na dno poszły dwa statki OWP wypełnione sprzętem wojskowym i amunicją o wartości milionów dolarów.

Katsa obawiał się, że odpowiedzialność za eksplozje spadnie na kapitana portu. Wypadek ten mógł także wywołać pewne podejrzenia u niego. Ale zadzwonił on jeszcze tego samego dnia. Był niezwykle podniecony:

- Nie uwierzycie, co się stało - powiedział. - Wysadzili dwa statki w samym środku portu!

- Kto to zrobił?

- Oczywiście Izraelczycy. Nie wiem, jak znaleźli te statki, ale znaleźli je. Szczęśliwie to nie był żaden z waszych, nie musicie się martwić.

Kapitan portu pracował dla Mosadu jeszcze 18 miesięcy. Zarobił mnóstwo pieniędzy. Pewnego dnia znikł. Pozostawił jednak za sobą trwały ślad i w postaci zniszczonych lub przechwyconych statków OWP wypełnionych bronią.





Większa dawka top secret