Philip José Farmer

ŻAGLE NA MASZT!

 

 

Brat Drucik siedział nieruchomo, wklinowany między ścianę i realizer. Poruszały się tylko jego oczy i palec wskazujący. Co jakiś czas palec stukał! szybko w klawisz na pulpicie, a tęczówki, szaro-niebieskie jak rodzinne irlandzkie niebo, zezowały ku otwartemu wlotowi toldilli, małej budki na rufie, w której przycupnął. Widoczność była słaba.

Na zewnątrz widział mrok i latarnię przy relingu, o który opierało siei dwóch marynarzy. Za nimi huśtały się jasne światła i ciemne kontury Nini i Pinty. A jeszcze dalej ciągnął się gładki aż po horyzont Atlantyk, czarno obramowany i skrwawiony czerwienią wschodzącego księżyca.

Nad tonsurą mnicha wisiała samotna żarówka z włóknem węglowym, oświetlając jego twarz, nalaną i skupioną.

Tego wieczoru eter trzeszczał i gwizdał, ale słuchawki przyciśnięte do uszu mnicha przekazywały wciąż kropki i kreski wysyłane przez operatora z Las Palmas na Gran Canaria.

"Zzsss! A więc nie macie już sherry... Pop!... Kiepsko... trzask... Ty stara, zatwardziała beko wina... Zzzz... Niech Bóg wam wybaczy grzechy...

Masa plotek, wiadomości, itede... Gwizdy!... Nachylcie uszy, a nie karki, niewierni... Mówi się, że Turcy gromadzą... trzask!... wojska do marszu na Austrię. Krążą pogłoski, że latające parówki, które jak wielu twierdzi, widziano nad stolicami świata chrześcijańskiego, są pochodzenia tureckiego. Mówi się, że skonstruował je renegat rogerianin, który przeszedł na mahometanizm... Powiadam... zzis... na to. Nikt z nas by tego nie zrobił. To jest łgarstwo rozgłaszane przez naszych wrogów w Kościele po to, by nas zdyskredytować. Ale wielu ludzi wierzy...

Jak daleko od Cipangu jest teraz Admirał, według swoich obliczeń?

Pilne! Savonarola potępił dziś papieża, bogaczy florenckich, grecką sztukę i literaturę oraz eksperymenty uczniów świętego Rogera Bacona... Zzz!... Ten człowiek ma uczciwe intencje, ale jest nierozważny i niebezpieczny... Przepowiadam, że skończy na stosie, na który nas zawsze wysyła...

Pop!... Umrzesz ze śmiechu... Dwaj irlandzcy najemnicy, Pat i Mike, szli sobie ulicą Granady, gdy pewna piękna Saracenka wychyliła się z balkonu i wylała na nich naczynie pełne... gwizd!... a Pat spojrzał w górę i... Trzask!... Dobre, co? Brat Juan opowiedział to ostatniej nocy...

P.V... P.V... Dotarło do ciebie?... P.V... P.V... Tak, wiem, że to niebezpieczne tak sobie pokpiwać, ale nikt nas nie podsłuchuje... Zzz... Przynajmniej tak myślę..."

I tak to eter uginał się i falował od ich depesz. Wkrótce Brat Drucik wystukał owo P.V., które zakończyło ich rozmowę - "Pax vobiscum". Potem wyciągnął wtyczkę łączącą jego słuchawki z aparatem, zdjął je z uszu i regulaminowo złożył nad skroniami.

Na ugiętych nogach wydostał się z toldilli zawadzając przy tym boleśnie brzuchem o wystającą deskę i podszedł do relingu. Tam de Salcedo i de Torres, oparci, rozmawiali ściszonym głosem. Duża żarówka rzucała światło na czerwono-złote włosy pazia i bujną czarną brodę tłumacza. Różowa poświata biła od gładko wygolonych policzków mnicha i jasnopurpurowego rogeriańskiego habitu. Kaptur odrzucony na plecy służył jako torba na papier do pisania, pióra, kałamarz, książkę szyfrów, małe klucze i śrubokręty, suwak logarytmiczny oraz podręcznik zasad anielskich.

- No, staruszku - odezwał się familiarnie młody de Salcedo - co usłyszałeś z Las Palmas?

- Teraz nic. Za duże zakłócenia. Przez to - wskazał na księżyc nad horyzontem. - Co za kula! - ryknął duchowny. - Wielka i czerwona jak mój szacowny nos!

Obaj marynarze roześmieli się, a de Salcedo dodał:

- Ale ona w ciągu nocy stanie się coraz mniejsza i bledsza, Ojcze. A twój nochal przeciwnie, będzie coraz większy i bardziej błyszczący, odwrotnie proporcjonalnie do kwadratu jego odległości od kielicha...

Przerwał i uśmiechnął się, gdyż mnich gwałtownie opuścił nos niby morświn nurkujący w morze, uniósł go znowu jak toż zwierzę wyskakujące z fali, a potem ponownie zanurzył go w zawiesistym oddechu marynarzy. Nos w nos, spojrzał im w twarz i zdawało się, że jego mrugające oczka emitują iskry niczym realizer stojący w toldilli.

I znowu jak morświn węszył i niuchał kilka razy, dosyć głośno. Potem, zadowolony z tego, co wykrył w ich oddechu, zrobił do nich oko. Nie wspomniał jednak od razu o swoich odkryciach, woląc raczej podejść do tej sprawy opłotkami. Powiedział:

- Ten Ojciec Drucik na Gran Canaria jest wielce zajmujący. Bawi mnie wszelkiego rodzaju spekulacjami filozoficznymi, zarówno sensownymi jak i fantastycznymi. Na przykład dziś wieczór, na chwilę przedtem, nim rozłączyło nas to tam - wskazał na wielkie, nabiegłe krwią oko na niebie - rozważał zagadnienie, jak to nazwał, światów o równoległym trajektoriach czasowych, czyli koncepcję Disphagiusa z Gotham. Wymyślił on, że mogą istnieć inne światy, w równoczesnych, ale nie stykających się Kosmosach. Bóg zaś, nieskończony i mający bezgraniczny twórczy talent oraz możliwości, innymi słowy Mistrz Alchemii, stworzył - być może nawet musiał stworzyć - całą mnogość kontinuów, w których zachodzi każde prawdopodobne wydarzenie.

- Hę? - mruknął de Salcedo.

- Właśnie tak. I właśnie Królowa Izabela odrzuciłaby plany Kolumba i nigdy nie próbowałby on dotrzeć do Indii przez Atlantyk. A my nie tkwilibyśmy tu, pogrążając się coraz bardziej w Ocean, w tych naszych trzech muszelkach, nie byłoby żadnych wspomagających boi między nami a Wyspami Kanaryjskimi, a Ojciec Drucik z Las Palmas i ja na Santa Maria nie prowadzilibyśmy fascynujących rozmów w eterze.

Albo, powiedzmy, Kościół prześladowałby Rogera Bacona, zamiast go popierać. Nie powstałby zakon, którego wynalazki okazały się tak istotne dla zapewnienia monopolu Kościoła oraz jego duchowego przewodnictwa w dziedzinie alchemii - praktyce uprzednio pogańskiej i diabelskiej.

De Torres otworzył usta, ale duchowny uciszył go wspaniałym, władczym gestem i ciągnął dalej.

- Albo, co jest może bardziej absurdalne, choć daje do myślenia, spekulował on właśnie dziś na temat światów z różnymi prawami fizycznymi. Jeden szczególnie wydaje mi się zabawny. Nie wiecie zapewne, że Angelo Angelei dowiódł, rzucając przedmioty z Krzywej Wieży w Pizie, iż różne ciężary spadają z różnymi prędkościami. Mój czarujący kolega z Gran Canaria pisze utwór satyryczny, którego akcja rozgrywa się w świecie, gdzie Arystoteles jest kłamcą i gdzie wszystkie przedmioty spadają z jednakową prędkością, niezależnie od swoich rozmiarów. Takie tam głupstwa, ale pomaga to jakoś spędzić czas. Po prostu zapychamy eter naszymi małymi aniołkami.

- Och, nie chciałbym wtykać nosa do sekretów waszego świętego i tajemnego zakonu, Bracie Druciku - rzekł de Salcedo. - Jednak intrygują mnie te małe aniołki, które realizuje twoja maszyna. Czy będzie to grzech, jeśli ośmielę się spytać o nie?

Ryk mnicha przeszedł w gruchanie gołębia:

- To zależy. Pozwólcie mi to zilustrować, chłopcy. Gdybyście ukryli przy sobie butelkę, powiedzmy, wyjątkowo szlachetnej sherry i nie podzielilibyście się z bardzo spragnionym starszym człowiekiem, to byłby to grzech. Grzech przeoczenia. Jeśli jednak tej wyschniętej, umęczonej pielgrzymką, pobożnej, pokornej i zramolałej duszy ofiarowalibyście długi, kojący i pobudzający łyk tego życiodajnego płynu, tej córy winnych gron, z całego serca modliłbym się za was, za ten wasz akt łaskawości i miłosierdzia. A do tego tak byłbym zadowolony, że mógłbym wam coś opowiedzieć o naszym realizerze. Nie aż tyle, żeby wam zrobić szkodę, ale wystarczająco, żebyście nabrali więcej szacunku dla inteligencji i świetności mojego zakonu.

De Salcedo uśmiechnął się porozumiewawczo i podał mnichowi butelkę, którą miał pod kurtą. Gdy brat przechylił ją, a gul-gul-gul znikającej sherry stało się głośniejsze, dwaj marynarze spojrzeli na siebie wymownie. Nic dziwnego, że mnich powszechnie uważany za znakomitość w swojej dziedzinie tajemnic alchemicznych został jednak wysłany w tę niewydarzoną podróż diabli wiedzą dokąd. Kościół wykalkulował sobie, że jeśli Brat Drucik przeżyje, to bardzo dobrze. Jeśli zaś nie przeżyje, to nie będzie więcej grzeszył.

Mnich wytarł usta rękawem, czknął głośno jak koń i powiedział:

- Gracias, chłopcy. Dzięki wam z całego serca, tak głęboko skrytego w tym tłuszczu. Dziękuje wam stary Irlandczyk, wysuszony jak kopyto wielbłąda, zadławiony prawie na śmierć prochem abstynencji. Uratowaliście mi życie.

- Dziękuj raczej swojemu magicznemu nosowi - odpowiedział de Salcedo. - A teraz, gdy jesteś znów naoliwiony, czy mógłbyś nam opowiedzieć, tyle, ile możesz, o tej swojej maszynie?

Zajęło to bratu Drucikowi piętnaście minut. Po upływie tego czasu jego słuchacze zadali kilka dozwolonych pytań.

- ... i mówisz, że nadajesz na częstotliwości 1800 k.c.? - spytał paź. - Co to znaczy, "k.c."?

- "K" to skrót francuskiego kilo, od greckiego słowa oznaczającego tysiąc. A "c" wywodzi się z hebrajskiego cherubim, "małe anioły". Anioł pochodzi od greckiego angelos, co znaczy "posłaniec". Nasza koncepcja zakłada, że eter jest gęsto wypełniony tymi cherubinami, małymi posłańcami. Dlatego, gdy my, Bracia Druciki, naciskamy klucz w naszej maszynie, możemy realizować pewną część z nieskończonej liczby "posłańców" czekających na takie właśnie powołanie do służby.

Zatem 1800 k.c. oznacza, że w danej jednostce czasu milion osiemset tysięcy cherubinów ustawia się i pędzi w eterze, a nos jednego dotyka skrzydeł tego, który jest przed nim. Każde z tych stworzonek ma taką samą rozpiętość skrzydeł, zatem jeśli narysowałoby się kontur całego orszaku, nie można by oddzielić jednego cherubina od drugiego. Cała kolumna tworzy formację małych aniołów zwaną C. W.* [ carricr wave (ang.) - fala nośna]

- C.W.?

- Ciągła wielkośćskrzydłowa. Moja maszyna jest realizerem C.W.

- Mózg staje! - rzekł młody de Salcedo.

- Cóż za koncepcja! To rewelacja! W głowie się prawie nie mieści. Pomyśleć, że antena twojego realizera jest akurat tak długa, iż do zwalczania złych cherubinów falujących w jedną i drugą stronę potrzebna jest taka sama, określona z góry liczba dobrych aniołów. I ta oto cewka sedukcyjna w realizerze spycha "złe" anioły na lewo, na stronę grzeszników. No a gdy stłoczy się duża liczba złych cherubinów, tak że nie mogą one ścierpieć swojego grzesznego towarzystwa, przeskakują lukę iskrową i lecą po drucie na "dobrą" stronę. W tej gonitwie tam i z powrotem przyciągają uwagę "małych posłańców", cherubinów, które są "za". I ty, Bracie Druciku, manipulując swoją maszyną, podnosząc i opuszczając klucz, tworzysz te swoje niewidzialne i przyjazne szeregi aniołów, uskrzydlonych posłańców biegnących w eterze. I w ten sposób możesz komunikować się na duże odległości ze swoimi braćmi z Zakonu.

- Wielki Boże! - wykrzyknął de Torres.

Nie było to wzywanie Pana Boga nadaremno, ale pobożny okrzyk zachwytu. De Torres wybałuszył oczy: było jasne, iż uświadomił sobie nagle, że człowiek nie jest samotny, że z obu jego stron, spiętrzone, przycupnięte za każdym rogiem, stoją zastępy niebieskie. Czarne i białe, tworzą trwałą szachownicę w pozornie pustym Kosmosie. Czarne to te, które są "przeciw", białe te, które są "za". Ręka Boska utrzymuje to w delikatnej równowadze i oddaje we władanie człowiekowi, na równi z ptactwem w przestworzach i rybami w morzu.

A jednak de Torres, mimo iż miał był wizję, która niejednego człowieka uczyniłaby świętym, mógł jedynie spytać:

- Mógłbyś mi rzec, ile aniołów zmieści się na czubku szpilki? 

De Torresowi wyraźnie nie była sądzona aureola. Było mu raczej przeznaczone, jeśli tego dożyje, okrywać głowę biretem akademickim.

- Ja ci powiem - parsknął de Salcedo. - Mówiąc filozoficznie, możesz umieścić na ostrzu igły tyle aniołów, ile chcesz. Ściśle zaś - tyle, ile będzie dla nich miejsca. Dość tego. Interesują mnie fakty, a nie mrzonki. Powiedz mi, jak wschód księżyca może szkodzić w przyjmowaniu cherubinów wysyłanych przez Drucika z Las Palmas?

- Na Cezara, a skąd mam wiedzieć? Czy jestem skarbnicą wszechwiedzy? Nie ja, o nie! Jam prosty mnich! Jedno ci mogę powiedzieć: zeszłego wieczora wyrósł na horyzoncie jak krwawy guz, i kiedy się wzniósł, musiałem przerwać wyprowadzanie moich małych posłańców zarówno w krótkich, jak i długich kolumnach. Stacja w Gran Canaria została całkowicie obezwładniona, więc obaj zaprzestaliśmy nadawania. To samo stało się dziś wieczorem.

- Księżyc wysyła jakieś wiadomości? - spytał de Torres.

- Wysyła, ale nie umiem ich odcyfrować.

- Matko Boska!

- Może na tym księżycu są ludzie i to oni nadają? - wyraził przypuszczenie de Salcedo.

Brat Drucik prychnął szyderczo. Chociaż nozdrza miał ogromne, jego pogarda też nie była małego kalibru. Artyleria jego szyderstwa potrafiła salwą uciszyć każdego, kto nie dysponowałby gigantyczną siłą ducha.

- Być może - mówił de Torres cicho - być może, jeśli gwiazdy są oknami w niebie, jak mi mówiono, to anioły ważniejsze, te duże, hm... realizują te mniejsze? I robią to tylko po wschodzie księżyca, a więc może należy to traktować jako zjawisko niebiańskie?

Przeżegnał się i rozejrzał po statku.

- Nie masz się czego bać - powiedział łagodnie mnich. - Za twoimi plecami nie stoi Inkwizytor. Weź pod uwagę, że jestem jedynym duchownym tej wyprawy. Ponadto twoja hipoteza nie ma nic wspólnego z dogmatem. Zresztą, to nieważne. Oto, czego nie pojmuję: jak ciało niebieskie może nadawać i dlaczego robi to na takiej samej częstotliwości jak ja? Dlaczego...

- Ja to mógłbym wyjaśnić - wtrącił de Salcedo z zuchwałością i niecierpliwością właściwą ludziom młodym. - Powiedziałbym, że Admirał i rogerianie mylą się co do kształtu Ziemi. Powiedziałbym, że Ziemia nie jest okrągła, ale płaska. Powiedziałbym, że horyzont istnieje nie dlatego, że żyjemy na kuli, ale dlatego, że Ziemia jest zakrzywiona tylko nieznacznie, niczym bardzo spłaszczona półkula. Powiedziałbym też, że cherubiny przybywają nie z Księżyca, ale ze statku takiego jak nasz, z okrętu, który zawieszony jest w pustce poza krawędzią Ziemi.

- Co takiego? - obu pozostałym zaparło dech ze zdumienia.

- Czy nie słyszeliście - rzekł de Salcedo - że król Portugalii wysłał w tajemnicy okręt po tym, jak odrzucił ofertę Kolumba? Skąd możemy wiedzieć, że owe komunikaty nie napływają od naszego poprzednika, że nie pożeglował on poza brzeg świata i teraz zawieszony jest w przestworzach, a pojawia się nocą, ponieważ podąża za Księżycem wokół Ziemi; jest w gruncie rzeczy znacznie mniejszym i niewidzialnym satelitą?

Śmiech mnicha obudził wielu ludzi na statku.

- Muszę powtórzyć twoją wersję operatorowi z Las Palmas. Może ją umieścić w tej swojej powieści. Następnym razem opowiesz mi, że te wiadomości pochodzą z jednej z owych zionących ogniem parówek, jakie wielu łatwowiernych świeckich widywało tu i tam. Nie, mój drogi de Salcedo, nie bądźmy śmieszni. Już starożytni Grecy wiedzieli, że Ziemia jest okrągła. Każdy uniwersytet europejski o tym naucza. A my, rogerianie, zmierzyliśmy jej obwód. Wiemy dokładnie, że Indie leżą po drugiej stronie Atlantyku. Tak samo jak dokładnie wiemy, dzięki matematyce, że cięższe od powietrza aparaty latające nie mogą istnieć. Nasi bracia Czaszkołupy, doktorzy od psychiki, zapewnili, że te latające obiekty to masowe przywidzenia czy też złudzenia powodowane przez heretyków lub Turków, którzy chcą wywołać panikę wśród ludności.

Radio księżycowe nie jest złudzeniem, zapewniam. Nie wiem, co to jest. Nie jest to wszakże statek hiszpański czy portugalski. Skąd by się wziął ten jego niezrozumiały kod? Ów statek, nawet gdyby pochodził z Lizbony, i tak miałby operatora rogerianina. A ten, zgodnie z naszymi zasadami, byłby innej narodowości niż reszta załogi, aby łatwiej mu było się dystansować od powiązań politycznych. Nie naruszałby naszych praw używając odmiennego kodu, aby komunikować się z Lizboną. My, uczniowie świętego Rogera, nie zniżamy się do drobnych zatargów granicznych. Co więcej, tamten realizer nie miałby wystarczającej mocy, aby dosięgnąć Europy, i dlatego musiałby być nakierowany na nas.

- Skąd masz tę pewność? - rzekł de Salcedo. - Choć może to być dla ciebie niepokojące przypuszczenie, ale duchownego można jednak przekabacić. Albo ktoś świecki mógłby poznać wasze tajemnice i wynalazł inny kod. Myślę, że to jeden statek portugalski nadaje do drugiego, może niezbyt oddalonego od nas.

De Torres zadrżał i ponownie się przeżegnał.

- Może anioły ostrzegają nas przed zbliżającą się śmiercią? A nuż?

- Ostrzegają? Dlaczego w takim razie nie używają naszego kodu? Anioły znają go równie dobrze jak ja. Nie, nie ma żadnego "a nuż". Zakon nie pozwala na "a nuż". Eksperymentuje i odkrywa. Nie wydaje sądów, dopóki nie wie.

- Wątpię, czy kiedykolwiek się dowiemy - powiedział posępnie de Salcedo. - Kolumb obiecał załodze, że jeśli do jutra wieczór nie natkniemy się na ląd, to zawrócimy. W przeciwnym razie - przeciągnął palcem po szyi - khh! Minie dzień, i popłyniemy na wschód uciekając od tego złowrogiego, krwawego księżyca i jego niezrozumiałych przekazów.

- Byłaby to wielka strata dla Zakonu i Kościoła - westchnął mnich. - Ale takie rzeczy powierzam rękom Boga i badam tylko to, co On dozwala mi badać.

Z tymi to pobożnymi słowy Brat Drucik podniósł butelkę, aby zbadać poziom płynu. Stwierdziwszy naukowo jego istnienie zmierzył następnie jego ilość i sprawdził jakość, wlewając wszystko do najlepszej retorty - swojego ogromnego brzucha.

Potem cmoknął i nie zwracając uwagi na zawiedzione miny marynarzy zaczął się entuzjastycznie wypowiadać na temat śruby okrętowej i obracającego ją silnika, ostatnio skonstruowanych w Kolegium Świętego Jonasza w Genui. Oznajmił, że gdyby trzy statki królowej Izabeli zostały wyposażone w coś takiego, to uniezależniłyby się od wiatru. Jednak jak dotychczas mnisi zabronili powszechniejszego użycia tych wynalazków, gdyż obawiano się, że spaliny mogłyby zatruć powietrze, zaś olbrzymie prędkości okazałyby się zabójcze dla ludzi. Po czym pogrążył się w nudnej opowieści o życiu swojego patrona, wynalazcy pierwszego realizera i odbiornika cherubinów, świętego Jonasza z Carcasonne; tenże zginął śmiercią męczeńską uchwyciwszy przewód, który - przeciwnie niż mniemał - nie był jednak izolowany.

Obaj marynarze wymyślili jakąś wymówkę i poszli sobie. Mnich był fajnym chłopem, ale hagiografia ich znudziła. Ponadto chcieli porozmawiać o kobietach...

 

Gdyby Kolumbowi nie udało się przekonać swojej załogi, że należy pożeglować jeszcze jeden dzień, wypadki potoczyłyby się inaczej.

O świcie marynarzy podniósł na duchu widok kilku dużych ptaków krążących nad statkiem. Ląd musiał być gdzieś niedaleko; być może te skrzydlate istoty pochodziły z wybrzeża samego legendarnego Cipangu, krainy, gdzie domy pokrywały złote dachy.

Ptaki runęły w dół. Z bliska widać było, że są olbrzymie i bardzo dziwne. Ich ciała były ogromne i niemal w kształcie talerza; małe w stosunku do skrzydeł, których rozpiętość wynosiła przynajmniej trzydzieści stóp. Ptaki nie miały też nóg. Tylko garstka żeglarzy zrozumiała znaczenie tego faktu: ptaki owe żyły jedynie w przestworzach i nigdy nie siadały na lądzie czy na morzu.

Gdy wszyscy medytowali nad tym, rozległ się słaby dźwięk, jakby ktoś odchrząkiwał. Był tak słaby i daleki, że nikt nie zwrócił na niego uwagi, gdyż każdy myślał, iż to właśnie jego sąsiad wydaje ten dźwięk.

Kilka minut później dźwięk stał się głośniejszy i słabszy, jakby ktoś trącał sumy lutni.

Wszyscy spojrzeli w górę. Głowy zwróciły się na zachód.

Nawet teraz nie pojmowali, że ten odgłos, jakby drganie naciągniętej struny, dochodził z liny, która obiegała wokół ziemię, i że ta lina była napięta do ostateczności, i że to właśnie morze z furią naciągało tę linę.

Upłynął pewien czas, zanim zrozumieli. Horyzont się skończył.

Gdy to dostrzegli, było już za późno.

Świt nie tylko  w z e s z e d ł  jak piorun, lecz  b y ł  piorunem. I chociaż wszystkie trzy okręty przechyliły się natychmiast i próbowały dokonać ostrego zwrotu na lewą burtę, jednak nagły wzrost prędkości i bezlitosny prąd udaremnił manewrowanie.

Wtedy właśnie rogerianin pożałował, że ich statek nie ma śruby genueńskiej i opalanego drewnem silnika. Mogliby wówczas przeciwstawić się straszliwej potędze nacierającego jak rozjuszony byk morza. Wtedy właśnie jedni zaczęli się modlić, inni szaleć, niektórzy próbowali zaatakować Admirała, kilku wyskoczyło za burtę, a jeszcze inni popadli w odrętwienie.

Tylko nieustraszony Kolumb i dzielny Brat Drucik wykonywali swoje obowiązki. Cały dzień gruby mnich kulił się wklinowany w swoją małą nadbudówkę, nadając kropki i kreski do kolegi na Gran Canarii. Zaprzestał dopiero wtedy, gdy wzeszedł księżyc, niczym ogromna czerwona bańka dobywająca się z gardła umierającego olbrzyma. Wtedy zaczął się bacznie wsłuchiwać i pracował w zapamiętaniu bazgrząc, klnąc bezbożnie i sprawdzając księgi szyfrowe. Tak przeszła mu noc.

Kiedy w wyciu i zamęcie nadeszło znów świtanie, wybiegł z toldilli z kawałkiem papieru w zaciśniętej ręce. Wzrok miał oszalały i poruszał szybko wargami, ale nikt nie rozumiał, że udało mu się złamać szyfr. Nikt też nie słyszał jego okrzyków:

- To Portugalczycy! To Portugalczycy!

Pojedynczy ludzki głos nie mógł się przedrzeć do ich uszu przez narastający łoskot. Pochrząkiwania i brzęk struny były tylko wstępem do właściwego koncertu. Teraz nadeszła potężna uwertura: równie przemożny jak róg Gabriela rozlegał się łoskot Okeanosa spadającego w przestrzeń kosmiczną.

 

Przełożyli GRAŻYNA GRYGIEL, PIOTR STANIEWSKI

 

 

 

FARMERWORLD

Myśli rozpoczynające się od "gdyby" nękają ludzkość od tysiącleci. Gdybyśmy mogli zmienić wszystko dookoła, gdybyśmy nie zrobili tego czy powiedzieli tamto, o ile wszystko byłoby lepsze. A co z wydarzeniami, które wpływały na bieg historii? Co by było, gdyby Napoleon czy Hitler umarli w młodym wieku? Albo gdyby ktoś nie pozwolił zabójcom dosięgnąć celu w Sarajewie czy Dallas?

Z czasem takie rozważania trafiły do druku, a co dziwniejsze, zrazu do dzieł tradycyjnych. Robert Silverberg ustalił, że pierwszym utworem o alternatywnej historii było opowiadanie Edwarda Everetta Hale'a zamieszczone w roku 1898 w Harper's Magazine. Punktem wyjścia anegdoty było założenie, że biblijny Józef nie został sprzedany jako niewolnik, nie wspierał swą wiedzą władców Egiptu i kananejscy barbarzyńcy podbili ten kraj z katastrofalnymi skutkami dla ludzkiej cywilizacji.

W roku 1931, po wstępnej publikacji w Scribner's Magazine, ukazał się zbiór jedenastu esejów pod wspólnym tytułem If It Had Happened Other - wise: Lapses into Imaginary History. Ów tom, pod redakcją J.C. Squire'a, zawierał takie rozważania jak: gdyby Lee nie wygrał bitwy pod Gettysburgiem, gdyby Booth nie zastrzelił Lincolna oraz gdyby Napoleon uciekł do Ameryki. James Thurber sparodiował tę książkę humoreską "If Grant Had Been Drinking at Appomattox" (Gdyby Grant spił się w Appomattox).

Opowiadanie "Sidewise in Time" Murraya Leinstera zamieszczone w Astounding w roku 1934 wprowadziło tę koncepcję na stałe do kanonu pomysłów science fiction, pomimo tego, że dowodów na ewentualność istnienia historii alternatywnej jest nie więcej niż na możliwość podróży w czasie. Od tej pory pomysł zmiany biegu historii w wyniku podjęcia jakiejś decyzji lub wystąpienia jakiegoś zjawiska w inny sposób stał się źródłem wielu opowiadań i powieści.

Najlepsze przykłady podobnych utworów to powieści, zapewne dlatego, że długość utworu pozwoliła na dokładniejszą analizę powstałych zmian. W Bring the Jubilee (1953) Warda Moore'a stany południowe wygrały wojnę secesyjną. W powieści Philipa K. Dicka Człowiek z Wysokiego Zamku (1962) państwa Osi zwyciężyły w II wojnie światowej i podzieliły między siebie Stany Zjednoczone. Pavane (1968) Keitha Robertsa (1935- ) przedstawia świat, w którym nie nastąpiła rewolucja przemysłowa, ponieważ królowa Elżbieta I zginęła z ręki zabójcy w roku 1588. W powieści Harry'ego Harrisona A Transatlantic Tunnel, Hurrah! (1972) Jerzy Waszyngton został zastrzelony i do amerykańskiej wojny wyzwoleńczej nigdy nie doszło. The Alteration (1976) Kingsleya Amisa (1922- ) opisuje świat, w którym nie doszło do reformacji i kościół katolicki jest największą potęgą na świecie, ze wszystkimi tego implikacjami.

Owe implikacje właśnie stanowią o prawdziwej wartości utworu o świecie alternatywnym. Sytuacja dostarcza siły napędowej do narracji, implikacje zaś powodują intelektualne poznanie zależności teraźniejszości od decyzji, nawet mało znaczących, podjętych w przeszłości. Atrakcyjność utworu często zależy od sprawności, z jaką autor wypełnia swą opowieść istotnymi szczegółami. Dodatkową wartość jest możliwość porównania tej sytuacji z rzeczywistością czytelnika. Od jakich mniej lub bardziej ważnych decyzji, od jakich zwrotów historii zależy jego teraźniejszość i przyszłość? Jak utrwalone w ich kształcie i funkcji są przedmioty i tradycje, które wydają się nam tak oczywiste?

Jedną z takich opowieści o świecie alternatywnym jest utwór "Żagle na maszt!" Philipa José Farmera, który ukazał się w Startling Stories w grudniu 1952 r. W tym opowiadaniu Kościół popiera doświadczenia Rogera Bacona. Jest to jednak historia alternatywna pod wieloma względami.

Farmer (1918- ), przykład autora, który odniósł sukces w żadnym okresie swego życia nie współpracując z Astounding, jest najbardziej znany ze swych utworów obrazoburczych. Jego pierwsze opublikowane opowiadanie to "The Lovers" (1952), dotyczące romansu między człowiekiem pochodzącym z purytańskiego społeczeństwa a przedstawicielką innej rasy kosmicznej, która okazuje się owadem imitującym postać kobiety. To i inne opowiadania podobnego rodzaju znalazły się w zbiorze pt. Strange Relations (1960).

Inną znaczącą cechą pisarstwa Farmera są jego utwory poświęcone bohaterom historycznym i fikcyjnym. Napisał wiele opowiadań lub pastiszów, w których bohaterami są między innymi Edgar Rice Burroughs, Jules Verne, Tarzan, Richard Burton czy Mark Twain. Przywłaszczył sobie również bohatera powieści Vonneguta, Kilgore'a Trouta i uczynił go "autorem" swej powieści pt. Venus on the Half-Shell (1975). Lubił łączyć science fiction z pornografią, na przykład w A Feast Unknown (1969), co spotkało się z uznaniem krytyka Leslie Fiedlera; jego zamiłowanie do kalamburów i obrzydliwości przyniosło utwory w rodzaju laureata nagrody Hugo "Jeźdźcy purpurowej zapłaty" (1968).

Farmer miał poważne trudności ze zrobieniem kariery jako pisarz mimo sukcesu, jaki odniósł pisząc "The Lovers". Jedenaście lat pracował jako robotnik, nim ukończył wydział teorii literatury na Bradley University w roku 1950. Jego długa powieść, I Owe for the Flesh, wygrała konkurs ogłoszony przez Shasta Publishers i Pocket Books, ale bankructwo tej pierwszej oficyny spowodowało, że Farmer swojej nagrody nigdy nie zobaczył, nie mówiąc już o wydaniu powieści. Kilkanaście lat temu powrócił do pisania i od tej pory pisze wiele i odnosi sukcesy.

Farmer stworzył serię powieści fantasy zwaną "cyklem świata poziomów", rozpoczynający się od Maker of Universes (1965) oraz inny cykl - o księdzu Johnie Carmodym - z którego najlepsza jest powieść Night of Light (1966). Jednak chyba czytelnicy najlepiej go znają z trzeciego jeszcze cyklu, opartego na rzeczywistości wymyślonej do potrzeb owej nieszczęsnej laureatki konkursu z roku 1953. Za pierwszą powieść tej serii, To Your Shattered Bodies Go (1971) otrzymał Hugo. Kolejne to The Fabulous Riverboat (1971) oraz The Dark Design (1977). Jest to opowieść o ludzkości odrodzonej dzięki działaniu tajemniczych sił, zamieszkującej brzegi rzeki długości dziesięciu milionów mil. Czytelnicy nazywają ten cykl "Riverworld".

 

"Droga do science fiction. Od Heinleina do dzisiaj" James Gunn, 1987 r.

 

 





Fantastyka-naukowa - subiektywny wybór