Polityka - nr 06/2004

 

KRZYSZTOF ZANUSSI

Podróż, do której nie doszło

 

Jeśli ludzie rzeczywiście dzielą się na nowinkarzy i konserwatystów, tym ostatnim trzeba przyznać bezwzględną przewagę. Każdy nowy wynalazek, zanim zdoła się dotrzeć w praktyce i udoskonalić, stwarza sporo niewygód i zazwyczaj ustępuje rozwiązaniom już stosowanym. Na nowinkarzy, czyli miłośników wszystkiego co nowe, spada trud przecierania nowych ścieżek. Będąc człowiekiem praktycznym, żywię wdzięczność dla tych, których pasja, by posiadać to co nowe, pozwala mi powoli bez pośpiechu korzystać z tych udoskonaleń, które w końcu dowiodą swoich zalet.

Długie lata starałem się unikać komputera, bo pisanie ręczne, a nawet na maszynie jest nieporównanie wygodniejsze, a do tego o wiele szybsze (oczywiście, jeśli korzystamy z pomocy sekretarki, która przepisuje rękopisy). To ona, stojąc na pierwszej linii frontu, oswajała dla mnie komputer i dziś wciąż niechętnie korzystam z niego wtedy, gdy siedzę za własnym biurkiem. W podróży taszczenie laptopa jest wciąż olbrzymią niewygodą, a zalety ręcznego pisania są zupełnie nie do podważenia.

Pionierzy technicznych nowinek płacą cenę za ich stosowanie. Pamiętam, jak kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu lotnisko we Frankfurcie wprowadziło jako pierwsze elektroniczny system sortowania bagaży i w rezultacie powstałego bałaganu zrodził się antyslogan: "Śniadanie we Frankfurcie. Lunch w Nowym Jorku. A bagaż w Karaczi".

Od paru lat na lotniskach działa automatyczny system rejestracji pasażerów, którego unikam jak ognia, ponieważ wiem, że jest jeszcze zbyt świeży, żeby był dobry. W zeszłym roku w Wenecji przekonałem się na przykładzie mojej żony, jak łatwo zawodzi mechanika. Przyrząd pożarł kartę częstego podróżnika wraz z biletem i wydał z siebie ponure warczenie, a konserwator, jak się okazało, pojechał załatwić coś w mieście. Samolot był gotów do odlotu i tylko lata obcowania z przodującą techniką radziecką pomogły mojej żonie znaleźć rozwiązanie w sytuacji obiektywnie beznadziejnej. Automatyczny elektroniczny przyrząd do wydawania kart pokładowych ustąpił pod wpływem walenia pięścią w blachę - wypluł zjedzony bilet i kartę, i udało się odlecieć o czasie.

Od niedawna nowinką w ruchu samolotowym są bilety elektroniczne, które mają zastąpić tradycyjne przedpłaty i z pewnością kiedyś to zrobią, ale na razie przestrzegam przed ich używaniem. Komputery lubią się zawieszać, panienki nie są zawsze dobrze przeszkolone, czasem wystarczy drobny błąd w ortografii (co w wypadku mojego imienia jest regułą) i bilet nie chce się znaleźć, a samolot nie chce zaczekać. Tradycyjny bilet odręczny ma swoją bezwzględną przewagę, choć z czasem z pewnością ustąpi zwycięskiej elektronice.

Zwierzam się z tych doświadczeń, ponieważ mam okazję pisać w tym tygodniu o podróży, do której właśnie nie doszło. Miałem być obecny na mojej retrospektywie w Bangladeszu, ale bilet gdzieś się zawieruszył i nigdy nie dotarł do Warszawy. Moje filmy muszą mówić za mnie. Byłem w Bangladeszu dość niedawno, więc - mimo że tym razem do podróży nie doszło - pozwolę sobie na refleksję zbieżną z niedawnym artykułem w amerykańskim "Newsweeku". Chodzi o cały proces narastania emigracji zawodowej. Bangladesz jest krajem oderwanym ze względów religijnych od zachodniego Bengalu i w formie, którą dzisiaj przybrał, nie jest chyba w stanie się wyżywić. Żyje więc z eksportu robotników, którzy jako muzułmanie bardzo łatwo przystosowują się do pracy w krajach arabskich na Bliskim i średnim Wschodzie. W ramach globalizacji proces migracji zawodowych wydaje się czymś pozytywnym, bo alternatywą jest nędza. W krajach mniej rozwiniętych nie istnieje zbyt wielka szansa na poważne inwestycje przemysłowe, więc jedyne, co pozostaje, to wyjazd do pracy za granicę i wspieranie rodziny za pomocą przelewów. Co to znaczy dla samej rodziny, to już osobne pytanie.

Wszystkie te myśli o Bangladeszu przychodzą mi do głowy, kiedy przyglądam się okresom przejściowym, jakie założyła Unia w udostępnianiu nam, Polakom, pracy. W momencie, kiedy w Europie brakuje nieustannie siły roboczej, sprowadza się robotników z krajów tak odległych kulturowo jak obszar Maghrebu czy też Turcja. Nie wspominając już o Filipinach czy Indochinach, które w znacznym stopniu stały się obecne nawet w Polsce. Można przypuszczać, że siła robocza z krajów o niższym poziomie życia jest łatwiejsza do sterowania, aniżeli byliby Polacy czy też mieszkańcy Ukrainy, ale na dłuższą metę wydaje się, że jest to rozwiązanie nieroztropne. Duża liczba ludzi, którzy nie chcą integrować się ze społeczeństwem pracodawców, wywołuje napięcia społeczne gorsze od tych, które mogą spowodować ludzie mniej odlegli kulturowo. Niemcy zaznali tego dość boleśnie, podobnie jak Francuzi, ale widać, że ten trop rozumowania przebija się powoli do politycznych programów.

Bangladesz jest jednym z wielu krajów, które - zamiast eksportować ropę naftową czy diamenty, jak inne bogatsze kraje - eksportują swoich robotników. Podobnie postępują o wiele bogatsze Indie i staram się sobie wyobrazić, jak w niedalekim przyszłym świecie kraj ojczysty będzie przez niektórych postrzegany jako sypialnia. Coś na podobieństwo tych osiedli na dalekich obrzeżach przeludnionego miasta. Przy sprawnym transporcie lotniczym weekendowe wyjazdy do pracy mogą stać się powszechnie dostępne i wtedy, zamiast zatorów drogowych, będziemy mieli zatory powietrzne. A bogatsi, bardziej wykształceni, będą pracować w domu.