POLITYKA - 31 sierpnia 1996

 

"Dzienniki" Marii Dąbrowskiej na czele list bestsellerów

 

STANISŁAW ROSNOWSKI

Zapis niemocy

 

 

W czytelniczej fascynacji pamiętnikami, wspomnieniami czy dziennikami znanych osobistości jest coś z obwąchiwania: kto? co? z kim? jak? i kiedy?

 

To podglądactwo ma jednak również szlachetniejsze motywy: wynika z ciekawości autentyzmu życia, które nie tyle przełamywałoby się w dziele sztuki, ile samo nim było. I wreszcie daje złudzenie, że śledząc z bliska przeżycia i przemyślenia znanej osoby, można otrzymać zarówno szyfr do jej dzieła, jak i klucz do epoki, w której żyła.

Wszystkie te elementy zapewne wpłynęły na kolejny czytelniczy sukces dwóch (dwa pozostałe niebawem się ukażą) tomów powojennych dzienników Marii Dąbrowskiej. Sukces niby zaskakujący, gdyż w roku 1988 Tadeusz Drewnowski po wielkich staraniach wydał pięciotomowy wybór całych dzienników z lat 1914-65, a więc teraz czytelnicy otrzymują niby tylko część tego co dostali siedem lat temu, ale za to w wyborze obszernym i bez cenzury.

Główna przyczyna tego ponownego sukcesu rynkowego dzienników Dąbrowskiej to epoka, której dotyczą: lata 1945-55, modna dziś, prześwietlana na wszelkie strony, a przede wszystkim poprzez pryzmat "hańby domowej", tej naszej rodzimej "zdrady klerków", "kolaboracji" pisarzy, którzy władzy komunistycznej dawali się pouczać, strofować i głaskać zarazem, którzy wypisywali peany Stalinowi, gorliwie biegali na zjazdy partii i urodziny Bieruta, a zarazem po cichu zżymali się na nową okupację i czekali, kiedy powróci wolna Polska.

Oczywiście recenzenci "podglądający" i "śledczy" szybko znaleźli odpowiednie fragmenty w "Dziennikach" i w krótkich abcugach wydali wyrok, tym surowszy, że Maria Dąbrowska była jednym z tych "autorytetów moralnych" minionej epoki, których ówczesna postawa dziś nie znajduje zbytniego uznania: umiarkowana politycznie, wolnomyślicielka, powściągliwie obecna w życiu społecznym, a zarazem jakby anachroniczna, prowincjonalna, dręczona permanentną niemocą twórczą, a przy tym wszystkim tłumaczona na języki obce i uznana przez czytelników, autorka właściwie jednej powieści, "Nocy i dni", którą - słusznie, niesłusznie - porównywano z "Panem Tadeuszem", tak jak ona sama (niezbyt skromnie) przymierzała sobie niczym kapelusz mickiewiczowski laur: a może to moja rola - praeceptor Poloniae w spódnicy?

Na to chyba w wypadku pani Marii nie ma zgody. Tę rolę w PRL obsadził Iwaszkiewicz, królując ze Stawisk, publikując co jakiś czas niby od niechcenia kolejne opowiadanie, ekranizowany przez Wajdę, reprezentujący kraj na międzynarodowych sympozjach, zasiadający obok Gomułki i Gierka w szacownych prezydiach, i wreszcie pochowany w Brwinowie w stroju górniczym. U Iwaszkiewicza ta rola nawet nie drażniła. Była wpisana w ziemiański rodowód - wielkopański gest i swoista dworskość w poczuciu odpowiedzialności za historyczną ciągłość, wobec której kolejne władze i ustroje są tylko niemiłą chwilą.

Dąbrowska nie ma tego klamkarskiego arystokratyzmu, tego naturalnego luzu zdystansowanej "kolaboracji". Jest o wiele bardziej mieszczańska, mimo swego ziemiańskiego rodowodu, i to mieszczańska bez tej samo-stylizacji na patrycjusza, na duchowego przywódcę narodu, jaka przebija np. z dzienników Tomasza Manna. Dąbrowska, ze swymi "fumami", jadowitym (na swój użytek) krytycyzmem, ciągłą niemocą twórczą i wątpliwościami co do wartości swej pracy, jest jakby kwintesencją postawy polskiego inteligenta. Zawieszonego "pomiędzy", osadzonego w realiach życia, a zarazem wciąż wypatrującego generalnej zmiany - na gorsze, na lepsze - przy całej świadomości, że życie przecieka mu przez palce na tym czekaniu bez wielkich dzieł, bez niepodważalnego dorobku. Wyrzucającego sobie swą własną słabość, brak talentu i siły przebicia, a zarazem obwiniającego wszystko dookoła od geopolityki po kolegów.

Dąbrowska nie ma złudzeń. Wejście Rosjan do Polski to nie wyzwolenie, a "okupacja bolszewicka" (18.1.45), to "cynizm i narzucenie narodowi obcej woli" (27.1.45). I z miejsca powstaje pytanie, jak postępować? Partyzantki przeciwko czerwonym nie pochwala, londyńczycy napawają ją niechęcią, a uzurpatorzy ze stalinowskiego nadania mierżą. I od początku nasuwa się znany od dwustu lat problem kolaboracji: od Targowicy po niedawnych kolaborantów z Niemcami - jak Goetel, Skiwski czy aktorzy grywający "za Niemca", a teraz - jak pisze z przekąsem Dąbrowska, wysługujących się reżimowi. Sama jest człowiekiem "niepolitycznym", czuje się obco wśród PSL, gdy na spotkaniu z Mikołajczykiem jest wciągnięta do prezydium. Ale nie raz jeszcze będzie zasiadać w różnych prezydiach i zdawkowo komplementować różnych działaczy. Nie chce odgrywać roli reprezentantki - odmawia udziału w wyjazdach zagranicznych, ale zarazem cieszy ją rola "moralnego autorytetu", nieuchwytny nimb, który ją otacza. Nie ma przekonania do wydawania tygodnika "Warszawa", w którym jednak publikuje zasadniczy esej o conradowskiej "wierności sobie".

Nietrudno znaleźć w "Dziennikach" smakowite cytaty na dowód oskarżenia o "kolaborację" Dąbrowskiej. Rzeczywiście, nie musiała iść na kongres zjednoczeniowy PPR z PPS, nie musiała iść na urodziny Bieruta, nie musiała uczestniczyć w pouczaniach pisarzy na zjazdach ZLP jak mają pisać. Ale z perspektywy tamtych czasów to zarzut mało zasadny. A opisy w dziennikach często smakowite, pozwalające odtworzyć atmosferę polskiego stalinizmu. To zresztą jest chyba jedna z głównych przyczyn dzisiejszej popularności tych dzienników.

Ale problem "kolaboracji" pozostaje na wokandzie. Tylko jak go ocenić nie z punktu widzenia "końca historii", ale jej trwania? Jak ocenić zapiski w dzienniku Andre Gide'a z 5.9.40, a więc tuż po klęsce Francji (tego zdania nie ma niestety w wyborze Joanny Guze) "Porozumienie z wczorajszym wrogiem, to nie tchórzostwo, lecz mądrość; również przyjęcia tego, co nieuniknione". Dąbrowska aż takiego "wyznania kolaboranta" przed samą sobą nie składa. Jest wobec komunizmu i "sowieckiej okupacji" zdystansowana, uważa, że jest "uprzywilejowaną bez żadnej winy" (6.11.45).

Widzi co się dzieje: "Polska jest sowietyzowana, a nade wszystko - rusyfikowana w takim tempie, że nawet ja, co nie miałam złudzeń i wszystkiego tego się spodziewałam, jestem przerażona. Radio od rana do nocy zieje moskiewszczyzną." (6.11.48). A pomimo to "nie trzeba tracić ducha, ani o Polsce rozpaczać. Trzeba zrozumieć i uznać, że mimo wszystko niewola obecna ma pewne cechy odróżniające ją od innych systemów niewoli i okupacji. I że wiele rzeczy przez agencje rosyjskie przeprowadzone wyjdzie w ostatecznym rachunku Polsce na dobre." (30.11.48).

Poza tym apatia, bezruch, zwątpienie i niechęć do tej "powojennej rzeczywistości". Ale i poczucie, że powinna w niej znaleźć miejsce, jeździ jak pan Bóg (czyli partia) przykazał do zakładów "Parowóz" w ramach zbliżania się pisarzy do klasy robotniczej. I właściwie jest to dla niej nie tylko ciekawe doświadczenie, ale i jakoś wpisuje się w jej dawną, społecznikowską, spółdzielczą postawę.

A jej zapiski ze spotkań z robotnikami nie mają klasowego patosu ani relacji z lat 1951 ani z 1981. Natomiast jej sprawą niemal osobistą są Ziemie Zachodnie.

Wchodzi w życie "czytelnikowskie" ("Nie bez wstrętu i melancholii przejęłam tą rolę błazna demokracji" 12.12.46). Zawiść wobec Nałkowskiej, złośliwości wobec kolegów. Czuje wstręt do nawiedzonych propagandzistów literackich piszących peany na cześć Rosji. Zarazem - jak często w dziennikach - świat porusza się wokół egotyzmu autorki: "Nie jestem już dla nikogo ośrodkiem życia. Jeśli nie zdołam uratować się sama - nie pomoże mi już nikt na świecie" (21. 9.46). Rząd jest "załgany", ale zarazem "możliwe, że taki system jak obecnie przyniesie Polsce istotne korzyści. Możliwe, że Polska nie ma dziś lepszej szansy, że nie ma w ogóle innej szansy istnienia. Bywają takie chwile w życiu narodów. Ale po co udawać, że system jest inny?" (12.1.47). Nie znosi BBC, oburzona na "Zakazane piosenki". Wstrętem napawa ją przedwojenna elita na spotkaniu z Bierutem: "tłuste i zadowolone trupy zasiadły do wesołej biesiady życia na dymiącym jeszcze pobojowisku" (14.2.47). Niepohamowane poczucie, że Europa się kończy, że grozi eksterminacja, i że Polska jest w rękach Żydów. Ma pretensje, że nowe władze pielęgnują jedynie martyrologię żydowską, przykładem skandalicznie antypolska jej zdaniem pierwsza wersja "Ulicy Granicznej", w której Polacy są pokazani wyłącznie w roli niemieckich kolaborantów.

Są w tych dziennikach świetne portrety i doskonałe fragmenty, jak na przykład propozycja Borejszy dla Żukrowskiego, by dał się zamknąć na niby do więzienia i to potem opisał. Ona sama rusza z akcją odczytową, trochę to zarobkowanie, trochę społecznikowskie wędrowanie, a trochę - przygoda. Jest - jak wówczas chyba każdy - uczulona na kwestię niemiecką, i ma awersję do Czechów za to, że potrafią się "lepiej sprzedać", ale przyznaje też, że są rozsądni i europejscy.

Dąbrowska wie, że żyje w systemie "policyjno-totalitarnym" (16.9.48), ale cieszy ją zadomowianie się Polaków w Szczecinie czy Wrocławiu. Drażni, że polska emigracja nie wydała nikogo na miarę emigrantów rosyjskich - Bunina, Mereżkowskiego, Strawińskiego, że Polacy w czasie wojny jedynie krew przelewali "Jestem straszliwie zmartwiona naszą nędzą duchową, umysłową, twórczą." (7.12.48). Z obrzydzeniem odnotowuje nadzieje Polaków na nową wojnę, po której Polska -jej zdaniem - nie tylko nie odzyskałaby Lwowa, ale straciła Ziemie Zachodnie.

W tych "Dziennikach" jest wiele zdumiewająco trzeźwych ocen politycznych, ale też wiele - patrząc z dzisiejszego punktu widzenia - "poślizgów". Jednakże z tego, że historia na szczęście potoczyła się inaczej, (i jak na razie lepiej) niż katastroficzne scenariusze, jakie się nasuwają pisarce w latach stalinowskich, nic nie wynika. Ta "kolaboracja" autorki "Przygód człowieka myślącego" w niczym nie odbiega od normy tamtego czasu.

Przykładem Tomasz Mann. Porównanie o tyle zasadne, że Dąbrowska sama podpatrywała, jak się zachowuje ten praeceptor Germaniae, dwa razy się z nim spotkała, przed wojną w Warszawie i po wojnie w Weimarze. Otóż i u Manna w zapiskach z lat powojennych nie brak horrendalnych pomyłek w ocenie bieżącej sytuacji politycznej, nie brak ostrej krytyki maccarthyzmu ("Ameryka zmierza ku faszyzmowi") i bardzo ciepłych uwag o Stalinie i komunizmie. Podobnie jak Dąbrowska Mann natychmiast rozszyfrował interesowność komunistów w NRD, którzy czcili go i honorowali, ale jeszcze bardziej złościło go, że oficjalna RFN kompletnie zignorowała jego 79 urodziny. Odmówił co prawda przyjęcia nagrody stalinowskiej, ale zarazem utyskuje, jakie to ofiary musi ponieść dla "wolnego świata", bo przecież 300 tys. franków szwajcarskich piechotą nie chodzi. Po czym zatapia się w zgorzkniałych uwagach, że ten świat jest wstrętny, a przyszłość i tak należy do totalitaryzmu. Pochlebia mu, gdy komuniści jego imieniem nazywają place czy ulice, i ma tylko jedno życzenie, by nie stawiali go w głupiej sytuacji prosząc publicznie o zgodę. I tak dalej.

To co oczywiście Manna odróżnia od Dąbrowskiej, to niespożyta moc twórcza w odróżnieniu od dręczącej niemocy pani Marii. W "Rzeczy russowskiej" (WL, Kraków 1981) Tadeusz Drewnowski zwraca uwagę na swoisty "kompleks Manna" u Dąbrowskiej, której "Doktor Faustus" ogromnie zaimponował: "Oto rodzaj, jaki by mnie jeszcze dzisiaj nęcił. Powiedzenie prawdy o dzisiejszym świecie, opisanie go tak, jak się w nauce opisuje po raz pierwszy ujrzane zwierzę czy przeprowadzone albo przeżyte doświadczenie - np. rozbicie atomu". (22.04.55).

Ale tego talentu Dąbrowska nie miała. Niestety, i to jest jej dramatem, a nie kolaboracja.