Tadeusz Dyniewski

Zbrodnia Damazego Macocha

 

 

Jest 8 marca 1912. Jeden z dwóch prokuratorów oskarżających Damazego Macocha, po zakończeniu postępowania dowodowego, zrekapitulował swoje przemówienie następującymi słowami:

- Oto, kiedy wieki przejdą, ktoś zajrzy do kronik i na jednej z kart przeczyta: "W Roku Pańskim 1910, zakonnik Macoch, zwabiwszy do celi brata, męża swojej kochanki, zamordował go śpiącego, trupa włożył do sofy, wywiózł het w pole i do wody wrzucił".

Czytelnik stanie osłupiały, zgrozą przejęty w pierwszej chwili będzie sądził, że to jakieś nieporozumienie, lecz oto przewróci kartę i przeczyta na drugiej stronicy:

"Ten sam Damazy Macoch i jego dwaj wspólnicy grabili te grosze, które lud ubogi niósł do puszek ukochanej świątyni, i grosze te rzucali kobietom".

Wtedy, panowie sędziowie, rozum czytelnika odmówi wiary, słowa te napełnią się krwią i on, drżąc znów przewróci kartę, aby dowiedzieć się, co o tych występkach powiedział sąd ludzki. Waszym zadaniem, panowie sędziowie, wypełnić te stronice kroniki!

Przemówieniu prokuratora Katranowskiego towarzyszyły burzliwe oklaski i trudno się temu dziwić. Publiczność sądowa zawsze lubiła piękne pod względem retoryki przemówienia stron procesowych. Było jednak w popieranym przezeń oskarżeniu coś, co brzmiało fałszywą nutą. Podchwycił to znakomity adwokat, doktor Korwin-Piotrowski, rozpoczynając swoją mowę obrończą.

- Wysoki Sądzie - powiedział mecenas - panowie prokuratorzy wnieśli jeden akt oskarżenia, do którego mam się ustosunkować. W rzeczywistości akty oskarżenia są dwa. Ten drugi zapisany w myślach i sercach ludu polskiego. I przeciwko temu drugiemu, ja wystąpić bym się nie odważył...

Korwin-Piotrowski był wspaniałym człowiekiem i dobrym Polakiem, ale jako obywatel Królestwa Polskiego, a więc poddany cara Wszechrosji, mógł wyrazić swój protest przeciwko tendencyjnemu prowadzeniu procesu tylko w sposób aluzyjny. Z kolei ci Polacy, którzy w czasie zaborów znaleźli się w granicach państwa niemieckiego, poddani cesarza Wilhelma, a nie cara Mikołaja, mieli w wyrażaniu swoich opinii na temat ucisku caratu prawie pełną swobodę. I dlatego, wbrew retoryce prokuratora Katranowskiego, wcale nie trzeba było upływu wieków, aby do kronik dostała się prawda. Prawdę tę opinia publiczna poznała jeszcze przed wszczęciem procesu Damazego Macocha.

Przypomnijmy, co pisała w pierwszym dniu procesu wychodząca w Katowicach "Gazeta Ludowa": 

"Zbrodnia jasnogórska przed sądem.

Zasiadł nareszcie na ławie oskarżonych w Piotrkowie mnich, ksiądz Damazy Macoch, który zbeszcześcił haniebnie miejsce święte w Częstochowie, tę Jasną Górę, która przez wieki była ukochaną świętością narodu polskiego.

Znalazł się zbrodniarz, który umiał się podszyć pod kapłańską suknię, został księdzem zakonnym i jako stały mieszkaniec klasztoru ojców paulinów, oprócz tego, że uprawiał szpiegostwo, kradł pieniądze kościelne, utrzymywał za nie kochankę, Krzyżanowską Helenę z domu. Ażeby ukryć swój stosunek z ladacznicą, wydał ją za brata stryjecznego - Wacława, którego siekierą zamordował, a potem ze sługą Załogiem zawiózł zwłoki w sofie do stawu. Wytoczono jedyne w swoim rodzaju śledztwo, które trwało półtora przeszło roku i publicznie nic więcej nie odkryto nad to, co było już wiadomym w chwili ujęcia zbrodniarza i jego wspólników. Co więcej odkryto, starannie z pierwotnego aktu oskarżenia usunięto. Prokuratora, który nie wahał się na czternastu stronicach przedstawić stosunki mnicha-zbrodniarza z ochraną carską, spowodowano do nagłego zasłabnięcia i wydelegowano do sprawy pewniejszego i więcej ochranie i rządowi oddanego prokuratora, którego sobie zapisano z Warszawy, rzecz całą ograniczono na przedstawienie zbrodni samej i hulaszczego życia niektórych zakonników; w jedynym celu zniesławienia zakonu paulinów i Jasnej Góry i uzasadnienia ewentualnego zamknięcia klasztoru. Obecny proces piotrkowski jest prawdopodobnie uwerturą do tej ostateczności. Rząd rosyjski przecież już dawno ostrzy sobie zęby na skarby jasnogórskie i czyha na odebranie ludowi polskiemu wiary w tę, którą on królową swoją nazywa. Odkrycie zbrodni Macocha wydaje mu się najlepszą sposobnością do tego. Toteż rozpoczęty proces będzie tylko farsą sądową. Trybunał, składający się z trzech sędziów i umyślnie na ten cel ustanowionego przewodniczącego i prokuratora, ograniczy całe postępowanie na wyjaśnienia szczegółów zbrodni i występnego życia kilku zakonników, którym po zasądzeniu nic złego się nie stanie".

A oto inny fragment z drugiego pisma wydawanego poza zaborem rosyjskim. Katowicki "Kurier Śląski" pisał:

"W śledztwie wyszły na jaw, a później zostały ukryte dowody, że Macoch i towarzysze mieli uczynić z klasztoru składnicę materiałów rewolucyjnych, odezw, bomb i broni, aby nagle dokonana rewizja ujawnić mogła niebezpieczeństwo grożące państwu ze strony Kościoła. Kryminaliści nie utrzymali się w narzuconej im roli; łajdaków nie można użyć do żadnego planu, nawet łajdackiego, bo im się spieszy do zbrodni łatwiejszych. Okradli Kościół, co nie było zdaje się zamierzone w ochranie".

Tak więc ten drugi akt oskarżenia - jak to określił mecenas Korwin-Piotrowski - musiałby zostać skierowany przeciwko carskiej władzy.

W pracy Jana Pietrzykowskiego pt. "Jasna Góra po kasacie klasztorów 1864-1914" opublikowanej w roku 1982 ("Studia Claromontana" t. 2, s. 410) czytamy:

"W trzydzieści lat po zniesieniu zakonów na Litwie i Rusi car Aleksander II, idąc za przykładem Katarzyny II, wydał ukaz o kasacie klasztorów rzymsko-katolickich w Królestwie Polskim (Kongresowym). Decyzję tę uzasadniono przede wszystkim popieraniem przez zakonników powstania styczniowego i bezpośrednim w nim udziałem. Powstańców nazywano zbrodniarzami, zakonników zaś, udzielających im pomocy, świętokradcami".

Cytowany przez Pietrzykowskiego ukaz z 19 grudnia 1864 głosił:

"Zakonnicy, nie bacząc na przykazanie Ewangelii i pogardzając dobrowolnie złożonymi przed ołtarzem ślubami zakonnymi, pobudzali w roku 1863 do przelewu krwi, podpuszczali do morderstw, profanowali mury klasztorne, odbierając w nich świętokradzkie przysięgi na spełnienie zbrodni, a niektórzy wchodzili, sami w szeregi buntowników i broczyli swe ręce w krwi ofiar niewinnych..." 

Dalej autor opracowania podaje:

"Wśród tych >>buntowników<< i >>świętokradców<< znaleźli się również ojcowie paulini. Jedni padli w walce, drudzy powędrowali na Sybir. Tak zginął na polu walki pod Lelowem 30 września 1863 utalentowany strateg wojskowy, o. Zygmunt Trawiński. Pod Piłsudami poległ 1 września o. Paweł Bohdanowicz. W Kownie poniósł śmierć o. Augustyn Dębski.

Wielu zakonników zesłano na Sybir, między innymi o. Rocha Ejsmonda, o. Czesława Harwozińskiego i o. Bonawenturę Gawełczyka. Ten ostatni przebywał na zesłaniu 15 lat...

Z mocy ukazu zwierzchnictwo i zarząd klasztorów sprawowali właściwi terenowo biskupi przy pomocy mianowanych przez siebie administratorów, którzy nie mieli pojęcia o życiu klasztornym. Ci ostatni zostali zobowiązani do składania corocznie sprawozdań Ministerstwu Spraw Wewnętrznych. Biskupi też zostali uprawnieni do mianowania bezpośrednich przełożonych w klasztorach: przeorów i ich pomocników - prokuratorów i wikariuszy. Tak rozprawiono się z wewnętrzną organizacja zakonów i z ich zwierzchnością".

Tyle tła historycznego. 

A teraz garść faktów.

26 lipca 1910 roku w rowie przydrożnym niedaleko wsi Zawady koło Częstochowy znaleziono sofę zawierającą zwłoki nieznanego człowieka. Początkowo zidentyfikowano zmarłego jako niejakiego Wojciechowskiego; ustalenie tożsamości nie było rzeczą łatwą, albowiem denat miał twarz całkowicie zmasakrowaną i pozbawiony był wierzchniej odzieży. Ale rzekomy nieboszczyk wkrótce znalazł się żywy i zdrowy, zatem dochodzenie trwało dalej, choć prowadzone było zrazu niedbale i przewlekle. Można by odnieść wrażenie, że policji nie zależało na wykryciu sprawcy zbrodni i zanosiło się na umorzenie sprawy. Aliści znalazł się pewien dociekliwy policjant, mianowicie komisarz Denisow, który sprawę wziął w swe ręce, i ustalił ponad wszelką wątpliwość, iż zmarłym jest Wacław Macoch z Warszawy, zabójcą zaś jego stryjeczny brat, zakonnik-paulin Damazy Macoch. Morderca nie czekał na aresztowanie i zbiegł w niewiadomym kierunku.

Gorliwość w tropieniu przestępcy nie wyszła na dobre komisarzowi Denisowowi, bowiem nie dano mu doprowadzić sprawy do końca i aresztowano pod zarzutem popełnienia przestępstwa politycznego.

Zbrodnia nabrała wielkiego rozgłosu. Ze zrozumiałych względów - zważywszy status społeczny zabójcy - wieść o niej docierała do społeczeństwa polskiego przez wszystkie granice zaborów. Wśród różnych plotek i pogłosek funkcjonowała i ta, że Macoch był agentem ochrany, związany z Rybakiem, prowokatorem zabitym przez polskich rewolucjonistów w Krakowie na początku 1910 roku. I wersja o agenturalnej pracy Macocha wydaje się bardziej niż prawdopodobna. Zda się za nią przemawiać zarówno wspomniane wyłączenie Denisowa, jak i odebranie sprawy pierwszemu prokuratorowi. Powierzenie prowadzenia śledztwa dwom prokuratorom też wiele mówi: po prostu jeden drugiego pilnował. Znani ze współpracy z ochraną, sformułowali wobec Macocha i współoskarżonych wyłącznie zarzuty natury kryminalnej. I wreszcie ostatnia okoliczność: z zeznań niektórych świadków można wnioskować, że Damazy Macoch zabił brata bynajmniej nie z zazdrości o jego żonę. Gdyby tak było, to Damazy by małżeństwa Heleny ze swym kuzynem nie skojarzył. A uczynił to na dwa czy trzy miesiące przed dniem zbrodni, wyprawiając huczne wesele nie byle gdzie, bo w Hotelu Europejskim w Warszawie za 1400 rubli (suma ta stanowiła równowartość trzech lat pracy średniego urzędnika), potem młode małżeństwo wyposażył w luksusowe mieszkanie oraz finansował wcale nie biedne życie. Skąd więc ta zazdrość?

Dlatego też bardziej prawdopodobna jest inna motywacja, mianowicie ta, że Wacław Macoch wiedział coś o Damazym, co tego ostatniego dyskredytowało i zaczął brata szantażować. Ten uznał sytuację za beznadziejną i sięgnął po ostateczne rozwiązanie. Z pewnością - niektóre szczegóły procesu na to wskazują - zabił z całą premedytacją.

Powstaje pytanie - czym mógł Wacław szantażować Damazego?

Oczywiście groźbą ujawnienia go jako agenta ochrany, nasłanego na klasztor ojców paulinów w ściśle określonym celu. Teoretycznie dostać się w szeregi zakonne nie było łatwo, jako że reguła wymagała wytrwania czterech lat w nowicjacie. Praktycznie w latach 1905-1910 rzecz przedstawiała się o wiele prościej.

Znów przytoczmy fragment cytowanej pracy Jana Pietrzykowskiego:

"Przyjęcie kandydata do zakonu uwarunkowano koniecznością spełnienia szeregu warunków. Wymienić trzeba przede wszystkim te, które stawiano celowo, by osłabić wewnętrzną spoistość, poziom umysłowy i morale zakonników.

Kandydat musiał uzyskać aprobatę gubernatora i zezwolenie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych po policyjnym sprawdzeniu jego lojalności. Musiał uprzednio odbyć służbę wojskową i ukończyć dwadzieścia cztery lata. Śluby uroczyste mógł złożyć dopiero po ukończeniu trzydziestego roku życia. Nie wymagano natomiast od kandydatów właściwego cenzusu naukowego. Klasztorom zaś zabroniono organizowania studiów, prowadzenia seminariów, a nawet szkół początkowych. Otworzono szeroko furty klasztorne dla ludzi niegodnych noszenia habitu".

Również Damazy Macoch uzyskał status księdza zakonnego już po czterech miesiącach nowicjatu. Pretekstem, który to umożliwił, był fakt, że Macoch studiował w seminarium duchownym, co mu zaliczono do stażu. Na księdza diecezjalnego nie nadawał się z przyczyny niedostatku zdolności do nauki. Przypadek Macocha, jeśli idzie o skrócony okres nowicjatu, nie stanowił wyjątku do czasu, kiedy władzę przeora dzierżył ojciec Rejman. Ten szanowany skądinąd paulin był człowiekiem miękkim, zabiegał - jego zdaniem w interesie zakonu - o względy władz państwowych, więc protegowanym przez te władze kariera duchowna przychodziła łatwo. W tych warunkach wprowadzenie na teren klasztoru prowokatorów i agentów ochrany nie mogło przedstawiać żadnych trudności. A że ochrana liczyła na dokonanie przez Macocha prowokacji, świadczy nalot żandarmerii na klasztor zaraz po ucieczce zabójcy. W czasie rewizji zaglądano w każdy kąt klasztorny, szukano bomb, broni i ulotek nawet za głównym ołtarzem. Prowokacja nie wypaliła, pozostało prowadzić śledztwo w sprawie kryminalnej. Damazy Macoch został ujęty pod koniec września, może na początku października, w Krakowie, na dworcu, przez komisarza policji Jasieńskiego. Komisarz przesłuchiwał go nieprzerwanie siedem godzin.

W przededniu rozprawy sądowej przeciwko Macochowi i jego wspólnikom do Piotrkowa zjechały tłumy. Samych dziennikarzy przeszło stu. Zabrakło miejsc noclegowych. Najwięcej korzyści z sensacyjnego wydarzenia odniósł jednak zapobiegliwy naczelnik urzędu pocztowego. Przekonał mianowicie swoich zwierzchników, że wobec najazdu dziennikarzy, a co za tym idzie zwiększonego ruchu telekomunikacyjnego, musi mieć aparaty najwyższej klasy i wydajności. Trudno uwierzyć, znając carską biurokrację, że to żądanie zostanie spełnione, a jednak zostało.

1 marca 1912 roku, czyli po półtora roku trwającym śledztwie w sprawie przecież oczywistej i procesowe łatwej, prowadzeni przez liczny kordon policyjny z karabinami "na sztyk", wkroczyli na salę rozpraw oskarżeni.

Po ich wejściu za stołem sędziowskim zajął miejsce trybunał z przewodniczącym Wołkowem - prezesem Sądu Okręgowego w Piotrkowie na czele. Stawili się też prokuratorzy: Niedźwiecki i Katranowski, adwokaci: dr Korwin-Piotrowski (obrońca Macochowej) oraz dr Dobrosław Kleyna (obrońca Damazego Macocha). Tu, dla scharakteryzowania postaci doktora Korwin-Piotrowskiego, warto nadmienić, że zrezygnował on z honorarium w kwocie 1500 rubli na rzecz klasztoru. Piękny gest. Mecenas Kleyna nie mógł iść w ślady kolegi, ponieważ bronił z urzędu.

Przemówienie oskarżycielskie wygłosił prokurator Niedźrwiecki. Trwało ono kilka godzin.

Aktem oskarżenia objęto siedem osób, a wśród nich trzech księży zakonnych - ściślej: byłych zakonników, albowiem po wykryciu zbrodni i innych przestępstw zostali oni z tej społeczności wykluczeni - Damazego Macocha, Izydora Starczewskiego i Bazylego Olesińskiego. I tak:

Damazy Macoch - lat 38, oskarżony został o to, że w nocy z 23 na 24 lipca 1910 zabił swojego stryjecznego brata Wacława Macocha w czasie jego snu; od 1908 do 1910 czynem ciągłym dopuścił się wraz z Izydorem Starczewskim kradzieży z zamkniętego skarbca klasztornego kwoty 9000 rubli, zaś wspólnie z Bazylim Olesińskim przywłaszczył 5000 rubli, które skradli z celi ojca Bonawentury Gawełczyka, kustosza klasztornego, po jego śmierci. Nadto Damazy Macoch winien jest podrobienia w 1909 roku świadectwa ślubu z Heleną Krzyżanowską oraz świadectwa własnej śmierci. Zarzuty przeciwko dwóm pozostałym byłym zakonnikom wynikają z ich przestępczego wspólnictwa z Macochem. Starczewski odpowiada dodatkowo przed Sądem za udział w ukryciu zbrodni zabójstwa. Starczewski ma lat 40, Olesiński 45.

Helena Krzyżanowska-Macochowa - lat 27 została oskarżona o korzystanie z pieniędzy uzyskanych drogą przestępstwa - pomimo świadomości, że było to mienie kradzione - oraz o posługiwanie się fałszywymi dokumentami, a także o udzielenie pomocy w ukryciu zbrodni.

Trzej ostatni oskarżeni to: Wincenty Pianka, 27-letni dorożkarz, który zawiózł ukryte w sofie zwłoki w pobliże wsi Zawady i pomagał w zatopieniu ich w rowie, zaś - dowiedziawszy się o zawartości sofy - nie zawiadomił o tym właściwych władz, Józef Pertkiewicz podejrzany o dorobienie kluczy do penetrowanych przez oskarżonych pomieszczeń klasztornych, wreszcie Lucjan Cyganowski postawiony przed sądem pod zarzutem wykonania fałszywych dokumentów.

Po odczytaniu przez prokuratora aktu oskarżenia sąd wszczął postępowanie dowodowe. Pierwszy składał wyjaśnienia Damazy Macoch. Oto krótki fragment przesłuchania:

Przewodniczący: Oskarżony Macoch, czy pan przyznaje się do zarzucanych zbrodni?

Macoch: Tak! Jestem winny, lecz nie w tym stopniu, jak mi to akt zarzuca (unosząc się). Wacława nie zabiłem, gdy spał, lecz po gwałtownej sprzeczce, jaka między nami wybuchnęła. Wacław dał mi w twarz i wtedy opadł mnie szał, i zabiłem go. Nie zamierzałem tego uczynić i stąd nie działałem z premedytacją i zastanowieniem. Wpadła mi w oczy siekiera, uderzyłem raz, drugi, trzeci i czwarty. Nie wiedziałem, gdzie uderzam i kogo uderzam! Wacławowi dawałem ciągle pieniądze, lecz nigdy nie było mu dość i ustawicznie chciał więcej. Stąd dochodziło między nami do kłótni gwałtownych, których następstwem był ten straszny czyn.

Przewodniczący: Czy chce pan wypowiedzieć się co do stosunku swego do Macochowej?

Macoch: Helenę Krzyżanowską poznałem w czasie spowiedzi. Odczułem od razu skłonność do niej i zbliżyliśmy się do siebie. Poświadczam jednak, że kochaliśmy się tylko platonicznie (wesołość audytorium).

Oskarżony, wzburzony tym, woła:

- Zaręczam, że Helena nie była moją kochanką (ponowne szydercze śmiechy).

Przewodniczący: Czy Helena wyszła za mąż za poręką pana?

Macoch: Tak jest, ale Wacław i Helena kochali się i wszyscy byliśmy przeświadczeni, że to będzie szczęśliwe małżeństwo.

Przewodniczący: Wacław był jednak zazdrosny, zapewne więc wiedział coś o pańskim stosunku do Heleny lub może działo się to za jego wolą i wiedzą?

Macoch: Nie sądzę tak. Gdy jednak niebawem po ślubie byłem u nich w Warszawie, z powodu pewnej niewinnej uwagi z mej strony dał mi w twarz.

Przytoczyłem, opierając się na relacji "Gazety Ludowej", ten niewielki dyskurs pomiędzy sędzią i oskarżonym po to, aby odzwierciedlić atmosferę procesu. Przecież sposób redagowania pytań przez prezesa Wołkowa zdaje się naprowadzić mordercę na linię obrony: działanie w afekcie, być może zabójstwo z zazdrości, nic ponadto.

A jak to było w istocie?

Damazy Macoch, zanim obrał karierę duchowną, był pisarzem gminnym. Z seminarium duchownego, nie mając szans zostania kapłanem, bowiem nie posiadał intelektualnych po temu kwalifikacji - sposobem, jaki już przedstawiłem - dostał się do klasztoru ojców paulinów na Jasnej Górze. Cztery miesiące nowicjatu i świadectwo prawomyślności wystarczyło, aby stał się paulinem ze wszystkimi właściwymi temu statusowi społecznemu obowiązkami i przywilejami. Mógł to być rok 1906-1907. Już jako zakonnik związał się z dwoma podobnymi pod względem osobowości żądnymi użycia karierowiczami: Izydorem Stanisławem Starczewskim oraz Bazylim Józefem Olesińskim. Zaczęło się od tego, że zatrzymywali na własne potrzeby pieniądze za msze i intencje, które im wręczali pątnicy. Kustoszem w klasztorze był ojciec Bonawentura Gawełczyk. Wkradli się w jego zaufanie, a że często chorował, więc zastępując go mieli otwartą drogę do tak zwanego skarbczyka, w którym składano pieniądze bez przeliczenia. W dni świąteczne i uroczyste trafiało do skarbczyka i po sześć-siedem tysięcy rubli. Czerpali z tego źródła, ale ze stosownym umiarem, aby kradzieży nie zauważono. Za zagarnięte pieniądze, przebrani w szaty świeckie, pili i hulali.

Damazy Macoch poznał - jak mówi: przy spowiedzi - młodą kobietę z tak zwaną przeszłością, Helenę Krzyżanowska i uczynił z niej swoją kochankę, a dla zachowania pozorów wymyślił następujące rozwiązanie problemu. Przy pomocy wytwórcy pieczęci, Lucjana Cyganowskiego z Częstochowy, sfabrykował świadectwo ślubu niejakiego Kacpra Macocha z Heleną Krzyżanowska. Kacper to było imię świeckie Damazego i dziwić się tylko wypada, że przed sądem odpowiadał pod imieniem zakonnym. Równocześnie na to samo imię wystawił sobie świadectwo zgonu. Tym sposobem Helena Krzyżanowska mogła się legitymować wobec swojej, zresztą przyzwoitej rodziny majątkiem kilku tysięcy rubli, otrzymanym dzięki małżeństwu zawartemu z człowiekiem na łożu śmierci. Jako rzekomy brat zmarłego, dłuższy czas uchodził za opiekuna Heleny, a gdy sytuacja zaczęła stawać się dwuznaczna, wydał podopieczną za mąż za swojego stryjecznego brata Wacława, małego urzędniczynę, chętnie zgadzającego się na familijny parawan. Huczne wesele, luksusowe mieszkanie, służąca, podróż poślubna do Zakopanego, Damazy wszystko finansował. I trwało to małżeńskie szczęście zaledwie sześć tygodni. Wacław rychło się znarowił i zaczął żądać coraz wiecej pieniędzy. Damazy gotówki odmawiał, więc doszło do ... szantażu. Bo nie zazdrość, lecz konieczność definitywnego usunięcia szantażysty była motywem zbrodni. Dowód? Znajdziemy w zeznaniach świadków.

Niejaki Chęciński, człowiek z kręgu Damazego, zeznał, iż pamiętnego dnia, 23 lipca 1910, Wacław Macoch, udając się z wizytą do brata, powiedział, i to przy kilku świadkach, że jeśli Damazy nie zgodzi się spełnić jego żądania, to opowie o czymś, czego nikt się nie spodziewa...

To samo powtórzył Olesiński, który, kiedy go Macoch przed sądem obciążał, wszczął z nim wręcz kłótnię:

- A może on tak na mnie wygaduje, to już taki sposób tego pisarza gminnego! Wielu ludzi słyszało, co mówił Wacław, kiedy szedł ostatni raz do twojej celi: - Idę do Damazego i jeśli nie zgodzi się na to, czego żądam, to wówczas dowiecie się o takich rzeczach, o których nawet nie myślicie...

- Powiedz! Dlaczego zabiłeś Wacława, a od razu wszystko się wyjaśni!

- Tym krzyżem się świadczę, że prawdę mówię.

- Właśnie, właśnie, ten krzyż...

- Bóg nas sądzić będzie!

- Właśnie, właśnie! Bóg osądzi!

Sędzia Wołkow szybko przerwał tę kłótnię. Co też zmarły Wacław miał ludziom do powiedzenia? Chyba to tajemnica tych czternastu stron usuniętych z pierwszej wersji aktu oskarżenia. Tajemnica, której nigdy nie poznamy, a której tylko się można domyślać. Tajemnica, której rozwiązanie sugerowali adwokaci, wypytując ojca Piusa Przeździeckiego, a także komisarza Jesieńskiego z Krakowa, czy wiadomo im, jakoby Macoch miał powiązania z prowokatorem Rybakiem z carskiej ochrany. Pytania te prezes Wołkow szybko ucinał.

- Nie mogę zbrodni usprawiedliwiać - powiedział o. Przeździecki - ale wyznać muszę, że my, zakonnicy, w trudnym bardzo znajdujemy się położeniu. Z jednej strony bowiem mamy prawa zakonne, które nas w sumieniu obowiązują, z drugiej strony mamy tym prawom całkiem przeciwne przepisy prawa rządowego. Zachowując te prawa, działamy przeciwko sumieniu, zachowując zaś nasze, narażamy się rządowi. Oto parę przykładów: według naszych przepisów kandydatów do zakonu przyjmują przeorowie i definitorzy wybrani przez Zakon, tymczasem u nas o przyjęciu kandydatów decyduje nie Zakon, lecz rząd. Urzędy przeorów i definitorów rząd skasował i sam wyznacza przełożonego na czas nieokreślony, co również jest przeciwne ustawom naszym. Przyjęci do zakonu winni odbyć roczny nowicjat, tymczasem rząd skasował i nowicjat i urząd magistra. Po nowicjacie winny się odbywać przez szereg lat studia filozoficzno-teologiczne, tymczasem rząd wszelkie studia skasował. W tych warunkach zakon nie może ponosić odpowiedzialności za smutne następstwa, jakie się po tym muszą wytworzyć wśród zakonników.

Przebieg procesu śledził z ramienia generała gubernatora dyrektor departamentu obcych wyznań. Słyszał wystąpienie o. Piusa. Niebawem w rosyjskim dzienniku urzędowym, w sprawozdaniu z procesu Macocha, zamieszczono taką oto wzmiankę: "Rzecz godna podziwu - na procesie Macocha w Piotrkowie o. Przeździecki nie zawahał się odpowiedzialnym za zbrodnię Macocha uczynić nie kogo innego, tylko panujący rząd rosyjski".

O. Pius niedługo musiał czekać na skutki swego przemówienia. Po raz trzeci opuścił klasztor. Skazano go ponownie na pięć lat zesłania, ale ostatecznie pozwolono mu "dobrowolnie" opuścić Częstochowę i wyjechać za granicę...

Przytoczony fragment rozprawy, pochodzący z wspomnianej wcześniej pracy Jana Pietrzykowskiego, stanowi niejako dalsze rozwinięcie owego drugiego aktu oskarżenia. Czego nie powiedział mecenas Korwin-Piotrowski - odważył się wyrazić człowiek w habicie mnicha.

Wróćmy teraz jednakże do owego - jak to chciał sędzia Wołkow - ściśle kryminalnego procesu.

Według wersji Heleny Macochowej, jej mąż Wacław przyjechał z Warszawy do Częstochowy, wezwany przez Damazego obietnicą 1000 rublowej pożyczki. Skończyło się na morderstwie. Po dokonaniu tego czynu, Damazy Macoch przy pomocy swojego sługi - jak to formułują przekazy prasowe - a raczej wspólnika, Stanisława Załoga, zabrał z przedsionka klasztornego czarną, podobną do trumny sofę i złożył w niej zwłoki ofiary. Wczesnym rankiem przy pomocy furtiana, zmyśliwszy jakiś nieważny pretekst, wynieśli sofę, wynajęli dorożkarza Piankę i polecili mu jechać do wsi Rudniki, gdzie miał na nich poczekać. Sami zabrali się inną dorożką, należącą do niejakiego Pawlaka, który ich dowiózł do Rudnik, gdzie przesiedli się do dorożki Pianki i pojechali w kierunku Zawad. Właśnie u Pawlaka policja złapała trop do Pianki, a od Pianki do Macocha.

Po utopieniu zwłok Wacława Macoch i Załóg pojechali do Warszawy, skąd ten ostatni czmychnął w świat. Dał o sobie znać z Hamburga, ale Załóg to uboczny wątek sprawy. W Warszawie Damazy opowiedział o krwawej zaszłości Helenie. Trudno powiedzieć, jak przyjęła śmierć męża, w każdym razie zgodziła się rozpuścić pogłoskę, że Wacław ją opuścił i wyjechał do Ameryki. Dziwne, że oprócz służącej nader obciążające dla Macochowej zeznania złożył jej rodzony brat, który był w Warszawie akurat tego dnia co obaj zbrodniarze. Pamiętajmy jednak, że w tamtych latach przysięga była czymś bardzo ważnym, co zobowiązywało ludzi do mówienia prawdy pod grozą mąk piekielnych. Szokujący i wzruszający pod tym względem jest przykład wspomnianego dorożkarza Pianki, który na rozprawie wołał zrozpaczony:

- Nie wiedziałem, wielmożny sądzie, co robię, nie wiedziałem, głupi. Księdzu wierzyłem, bo gdzieżbym mógł księdzu nie wierzyć! A nie wydałem go później, bo mi przysięgać kazali. Gdybym wiedział wcześniej, co wiozłem, to, wielmożny sądzie, za tyli worek pieniędzy bym nie wiózł...

Otóż kiedy sofę do rowu wyrzucono, Pianka zaczął się domyślać, że coś tu jest strasznego, ale Macoch najpierw sterroryzował go rewolwerem, a później wymógł przysięgę milczenia. Pianka wobec alternatywy kary boskiej i ludzkiej wybrał ludzką.

Informowany na bieżąco przez Izydora Starczewskiego o rozwoju śledztwa, Damazy Macoch, kiedy mu się grunt pod stopami zaczął palić, wyjechał wraz z kochanką z Warszawy, zawiózł Helenę do jej siostry, sam zaś opuścił nielegalnie teren zaboru rosyjskiego i ukrył się w Trzebini. Finał tego epizodu już znamy - było nim ujęcie Macocha przez komisarza Jasieńskiego na dworcu w Krakowie.

Przesłuchiwany po ujęciu wielokrotnie - w ciągu kilku godzin - zmieniał zeznania, a to, że zabił śpiącego, a to że zabił podczas kłótni, raz z zazdrości, drugi - z premedytacją. Wersję ostateczną, tę dla sądu, przyjął po półtora roku trwającym śledztwie.

Jeśli idzie o pozostałych oskarżonych, to w stosunku do zbrodni Damazego Macocha ich sprawy są zaledwie odpryskami procesu. Kilka słów warto może poświęcić Helenie Krzyżanowskiej-Macochowej, "kobiecie fatalnej", moralnej wspólniczce kochanka. Otóż podczas rozprawy sądowej kobieta ta zionęła wprost nienawiścią do mordercy, zaklinała się, że ślubnego męża kochała, a zgodziła się na ukrywanie winowajcy tylko ze strachu przed rewolwerem. Za pośrednictwem adwokata Korwin-Piotrowskiego przekazała klasztorowi 10 tysięcy rubli i klejnoty otrzymane od Macocha. Chyba zbyt wielka była presja moralna opinii publicznej, by ta przewrotna i zepsuta niewiasta mogła inaczej postąpić.

W czasie trwania sprawy Macocha nie zabrakło i przykładów niezwykle pozytywnych postaw ludzkich.

Podczas rewizji przeprowadzonej w mieszkaniu siostry Heleny Macochowej zakwestionowano u właścicielki, Zofii Zajączkowskiej, sporo biżuterii, którą zresztą potem zwrócono. Mąż Zajączkowskiej nie tylko że tę biżuterię przekazał Jasnej Górze, ale dodał nie ujawniony podczas rewizji (był w naprawie) złoty zegarek. Zajączkowscy nie chcieli zatrzymać nic, co pochodziło ze świętokradczej kradzieży. Przyjmowali od siostry prezenty w dobrej przecież wierze i nie przypuszczali, że Helena jest cyniczną, zdeprawowaną istotą.

O końcowych przemówieniach obu prokuratorów niewiele można powiedzieć. Macoch zabił z zazdrości o kochankę, ale z premedytacją. Właściwie cały sens oskarżenia oddaje cytowany na wstępie fragment mowy Katranowskiego. Znacznie ciekawsze były wystąpienia adwokatów. Motywów stoczenia się swojego klienta na dno moralne obrońca Macocha doszukiwał się przede wszystkim w warunkach środowiskowych, w których kształtował on swą osobowość. Zdaniem mecenasa Kleyny miał tu decydujące znaczenie fakt, iż oskarżony był długi czas pisarzem gminnym. Pisarz gminny, powolne narzędzie w rękach naczelnika powiatu, rządzący de facto gminą, bo wójtem jest najczęściej analfabeta, staje się przestępcą z reguły. Posada pisarza gminnego to szkoła zepsucia.

Z kolei, broniąc Heleny Macochowej, dr Korwin-Piotrowski powiedział między innymi:

- Dla mnie, dla Polaka i katolika, Macoch zasługuje tylko na jedną karę, a mianowicie na karę śmierci. Jako prawnik, niestety, przyznać muszę, że wobec danych śledztwa sądowego wykręcił się tanim kosztem, bo tylko robotami aresztanckimi...

A zakończył swą mowę obrończą następująco:

- Reasumując wszystko, co powiedziałem, sądzę, żem dostatecznie dowiódł niewinności Heleny Macochowej wobec kodeksu państwowego. Wyrok uniewinniający, o który proszę, nie zmieni jednak w niczym potępienia, jakie cały kraj wydał już na tragicznie ohydnych bohaterów tej sprawy.

Wydany przez Sąd Okręgowy w Piotrkowie wyrok w tej sprawie stanowił:

Damazy Macoch - pozbawienie wszystkich praw stanu i dwanaście lat ciężkiego więzienia; Izydor Starczewski - pozbawienie wszystkich praw stanu i pięć lat więzienia; Bazyli Olesiński - pozbawienie wszystkich praw stanu i dwa i pół roku więzienia; Helena Macochowa - pozbawienie wszystkich praw i dwa lata więzienia; Pertkiewicz - rok więzienia; Wincenty Pianka - cztery miesiące aresztu; Lucjan Cyganowski - siedem dni aresztu policyjnego. Wszystkim zaliczono w poczet kary areszt śledczy.

12 marca 1912 umarł w rodzinnej wsi Lipie siedemdziesięcioletni ojciec Damazego Macocha. Jak mówiono - utrapił się synem...

A "Kurier Śląski" z 19 marca 1912 donosił:

"O ile dotychczas wiadomo, że ze skazanych w procesie Macocha i towarzyszy będzie apelował przeciwko wyrokowi Bazyli Olesiński, Damazy Macoch jest zadowolony z wyroku i wobec dozorcy więziennego wyraził nadzieję, że zapewne w 1913 roku z powodu trzechsetletniego jubileuszu domu Romanowych kara jego będzie zmniejszona do połowy. Pianka, który jest obecnie na wolnej stopie, będzie apelował, gdyż jako skazany musi ponosić koszta procesu, co równa się dla niego ruinie. Jest on właścicielem dorożki i dwu koni, na które już położono areszt. Starczewski, który spodziewał się większej kary, nie będzie apelował. Podobnie ma się rzecz z Heleną Macochową".

O tym, jak głośny był proces Macocha, świadczy chyba rezonans, jakim dźwięczał on jeszcze w okresie międzywojennego dwudziestolecia. Wśród ballad, których tematem były zabójstwa i losy znanych bandytów, znalazł się również utwór opiewający "Jak ksiądz Macoch z Krzyżanowską, okradali Matkę Boską..."

Zresztą sprawa ta dostała się do "literatury" wiele lat wcześniej. Oto Damazego Macocha wziął na warsztat sam Boy-Żeleński pisząc w 1910 roku dla Zielonego Balonika "Opowieść dziadkową o cudach jasnogórskich". Dwie pierwsze zwrotki brzmią:

 

Niekże to syćkie pierony zatrzasnom;

Wybrał się dziadek aż pod Górę Jasnom,

Myślał, że grosik uzbira, tymczasem

Wrócił ciupasem.

Tego widoku dożył dziadek stary,

W całym klasztorze nic, jedno dziandary,

Sytkie osoby duchowne a świente

Pod klucz zamknięte...

 

Należy wszakże przypuszczać, że gdyby Boy znał kulisy, za którymi rozgrywał się ten wielki dramat społeczności ojców paulinów, tekstu tej "Dziadkowej opowieści" by nie napisał.

 

 

* Tadeusz Dyniewski "Zbrodnia, zdrada, kara. Pitaval śląski", 1986







Krzysztof Kąkolewski - Rozkaz zabić anno 1911