Gazeta Wyborcza - 16/01/1999

 

AGNIESZKA STAWIARSKA

Pałka, drwina, bździna

 

W swojej "przekorze" wpadał w straszliwy banał. Jego felietony wyróżniały się jednak zwięzłością, dosadnością i specyficznym dowcipem. Wyrażał wprost to, co inni publicyści "Prosto z mostu" skrywali pod pozorami zawiłych teorii. O Karolu Zbyszewskim pisze AGNIESZKA STAWIARSKA.

 

Raźno wzięli się do współpracy państwo Marceli i Jadwiga Niemcewiczowie, toteż równo w 9 miesięcy po nocy poślubnej (...) przyszedł na świat pierwszy owoc ich działalności - Julianek. Rodzice tak zasmakowali w robocie, że dorzucili mu potem jeszcze 15-ścioro rodzeństwa" - już pierwsze dwa zdania "Niemcewicza od przodu i tyłu" wprowadzają w atmosferę książki, która 60 lat temu wywołała skandal.

Jej autor Karol Zbyszewski, felietonista konserwatywnego "Słowa" wileńskiego i narodowo-radykalnego "Prosto z mostu", zapewniał we wstępie, że ma dość wiedzy na napisanie pół tuzina rozpraw doktorskich. Jednak woli "pisać dla ludzi, nie dla myszy bibliotecznych". Rzeczywiście, trudno traktować tę książkę jako biografię Juliana Ursyna Niemcewicza, posła na Sejm Wielki, adiutanta Tadeusza Kościuszki i pisarza politycznego, którego współcześni uczcili przydomkiem "człowiek-Polska". Ta wybitna postać posłużyła raczej jako pretekst do napisania rozwydrzonego paszkwilu na epokę rozbiorów.

Zbyszewski opisał historyczne postaci bezceremonialnym slangiem używanym przez młodych ludzi w latach 30. Stworzył upiorną wizję upadku Rzeczypospolitej. Szlachta w jego książce przypomina rozkoszne małpy, oddające się pustej dewocji, pijące na umór, obżerające się, a na forum publicznym wygłaszające niebywale głupie oracje. Zbyszewskiego nie interesowali reformatorzy podnoszący z upadku sztukę, szkolnictwo i gospodarkę. Za to z talentem opisywał rozpustnych magnatów-zdrajców, rżnących w karty biskupów-masonów i damy z arystokracji pchające się do ambasadora rosyjskiego, który "raczy z nimi na zmianę uprawiać miłość".

Marian Kukiel, historyk, nazwał ten styl dziejopisarstwa "Klio w rynsztoku".

Chaos, absurd, groteska

Zbyszewski ostro stawiał kwestię odpowiedzialności za rozbiory; według niego Polacy aż prosili się o katastrofę. Ale też trochę kochał się w epoce sarmackiego rozpasania. Nie wiadomo, co było u niego silniejsze: gniew na egoizm elit, które doprowadziły kraj do katastrofy, czy radość świntuszenia.

Ośmieszał nawet będących dlań wzorem patriotyzmu konfederatów barskich. Oto ich obóz: "żadnych wart, w każdym namiocie paru pijanych rycerzy, ani śladu rygoru i karności. (...) Towarzysze w pancerzach (...) obwieszeni medalami i szkaplerzami, nieraz z bronią pradziadów w ręku, wierzyli święcie w zapewnienia ks. Marka, że w obronie dobrej sprawy wystarczy wyjść w pole - reszty dokona Matka Boska. Wychodzili więc dziarsko i z fantazją, widząc zaś, że Matka Boska nie rozprasza wrogów - rozpraszali się sami z żywą do Niej urazą, że tak się zaniedbuje w swych obowiązkach".

Wizja historyczna w "Niemcewiczu..." była - łagodnie mówiąc - mocno uproszczona, ale diagnoza wad narodowych - niebywale okrutna i w pewnym sensie ponadczasowa. Zbyszewski wyszydził ślepotę i samozadowolenie szlachty, przekonanej do końca, że "jakoś to będzie", pokazał chaos w głowach, demagogię, butę, dyktat zmiennych nastrojów. Pokazał, jak oratorskie talenty albo nawet tylko donośne gardła triumfowały nad bezradnym rozsądkiem. Wspaniałe są w książce opisy obrad Sejmu, pokazujące, jak absurd i groteska współtworzą historię.

Tylko skąd wzięła się Konstytucja 3 maja? - na to po lekturze "Niemcewicza..." nie sposób odpowiedzieć. "Jakiś ożywczy powiew szedł przez kraj" - wyjaśniał autor, nie wdając się w zawiłe analizy.

Reformom Stanisława Augusta, który przez lata panowania dźwigał państwo z moralnej, gospodarczej i kulturowej zapaści, Zbyszewski świadomie nie poświęcił ani jednego zdania. Poniatowski, człowiek kultury, esteta, Europejczyk, symbol Oświecenia w Polsce, był obiektem niechęci w wojowniczych latach 30. Zaś Zbyszewski był nieodrodnym dzieckiem swojej epoki: a więc nie tylko karykaturzystą i szydercą, ale i zwolennikiem radykalnych metod.

Pogrążonej w anarchii ojczyźnie przeciwstawiał państwa zaborców: cyniczne, świetnie zorganizowane despotyzmy. Polska upadła, bo w porę nie napiętnowano i nie ukarano zdrajców - dowodził. Tezę, że "pożyteczna przewieszka" (ulubione określenie Zbyszewskiego) mogła powstrzymać krach państwa, przeprowadził sugestywnie, choć była ona raczej wyrazem gniewu niż historyczną prawdą. Staczał się w groźną groteskę, czyniąc zbiorowym "bohaterem" insurekcji kościuszkowskiej zbuntowany tłum, który powodowany "zdrowym odruchem" wymierzał po swojemu sprawiedliwość, czasem zupełnie przypadkowym osobom.

Błazen Kluchosław

Stanisław August był dlań obmierzłym błaznem. Na otwarciu obrad Sejmu Wielkiego posłowie "cmoktają te łapska, co wolały podpisać rozbiór, niż imać miecza". "Kluchosław", którego ręka "była królewską za to, że zręcznie miętosiła tłuste łono Katarzyny", ciągle "skrzypi", że kocha swój naród, ale na myśl o wojnie "trzęsie się całym sadłem".

Skądinąd Zbyszewski był w ocenie króla niekonsekwentny. Optował bowiem ostro za "imaniem miecza", ale sam pokazał, że Polskę zgubił raczej brak politycznego realizmu. Nie tylko tchórze "robiący z portek klozet na widok Kozaka" i egoistyczni magnaci "rublochapy" przyczynili się do drugiego rozbioru, ale i - a może zwłaszcza - stronnictwo patriotyczne. Parło ono do natychmiastowego zrzucenia zależności od Moskwy, wierząc w cyniczny manewr króla pruskiego, który zaproponował Polsce sojusz.

Zbyszewski dowcipnie pokazał, jak z dnia na dzień wzrastał radykalizm posłów, jak wojowniczość stawała się modą. Panowie, którzy jeszcze niedawno tłoczyli się u drzwi rosyjskiego ambasadora, nagle zaczynali głośno wołać o jak największą armię i o stanowczą rozprawę z uznawaną przez Moskwę Radą Nieustającą (jak wówczas mówiono: "Zdradą Nieustającą") - co przyśpieszyło wojskową interwencję Rosji. Zbyszewski wołał, że trzeba się było bić i że mogliśmy "rozgromić Katarzynowe tałatajstwo" w wojnie 1793 roku - ale sam widział bez złudzeń stan ówczesnej polskiej armii. Czyż niedoceniona przez niego taktyka Stanisława Augusta: grania na zwłokę, stopniowego reformowania państwa i politykowania z Rosją, nie była wizją bardziej dalekosiężną?

Kiedy ukazał się "Niemcewicz...", w roku 1939, Stanisław Piasecki, redaktor naczelny "Prosto z mostu", nazwał książkę "sądem wojennym nad wiekiem XVIII". "Myślimy już kategoriami wojennymi" - pisał - spełni więc ona rolę "krzepiącą, pożyteczną i podnoszącą naród". Czy rzeczywiście? Piasecki nie przyjął jej do druku w "Prosto z mostu", gdyż "nie nadawała się na lekturę dla młodzieży". Wystarczy przypomnieć opis tragicznego pobojowiska pod Maciejowicami, gdzie żony rosyjskich oficerów, "podnosząc wysoko suknie, zważając, by nie wdepnąć pantofelkiem w kałużę krwi, kicały poprzez obdarte, nagie polskie trupy, zerkały ciekawie na męskie narzędzia nieboszczyków, chichocząc, wskazywały sobie co wybitniejsze okazy".

W "Wiadomościach Literackich" wyśmiano sformułowanie "sąd wojenny", pisząc: "ten sąd zasiada w rozpiętych spodniach, a oskarżonemu częściej zagląda w genitalia niż w dokumenty". Krytyka w większości ostro odcięła się od "Niemcewicza...", ale nie tyle z powodu "wojennych tendencji" książki, ile ze względu na wulgarny język.

Jednostka niczym

Redaktor "Słowa" Stanisław Cat-Mackiewicz pisał we wstępie do dzieła swego felietonisty: "Daleki jestem od obrony wszystkiego, co Karol napisze. Wiem tylko, że w czasach pompatycznej, mdławej wzniosłości, w powodzi tych nieudolnie skrojonych frazesów, hiperfrazesów, ultrafrazesów, którymi przeładowana jest Polska (...), lapidarność Karola, chociażby brutalna, chociażby obelżywa, staje się tym, czym zimna woda dla spoconego ciała". Podkreślał, że "lapidarny, brutalny Karol jest patriotą".

Nawet dzisiaj trudno ocenić książkę Zbyszewskiego. To, co najbardziej w niej razi, to niefrasobliwość i pogarda wobec ludzkich losów oraz zadziwiająca łatwość w operowaniu słowem, każąca pisać "fajtnął" zamiast "umarł". O dwóch chłopach, którym obcięto po jednej ręce i nodze, Zbyszewski pisał: "Kawałki te ludzkie śmiesznie kicały przez step".

"Jednostka jest dziś nieaktualna. Stare powieścidła są głównie nieczytelne właśnie z powodu, że obchodziły je wyłącznie losy jednostki. (...) Obecnie, gdy całe narody przeżywają tragedie, gdy miliony ludzi mają jedną myśl, jeden cel - gdzie sens roztkliwiać się nad poszczególnymi osobnikami" - pisał autor "Niemcewicza..." w "Słowie" w połowie roku 1939.

Zgodnie z tą tendencją na łamach "Prosto z mostu", tygodnika bliskiego Obozowi Narodowo-Radykalnemu, wyśmiewał naiwny kult bohatera narodowego Stefana Czarnieckiego. Zbyszewski wyliczał posunięcia stanowczego wodza: to on "kazał rozsiekać tych filozofów", co nie chcieli wojny ze Szwedami. To on księży namówił do "odmawiania chłopu rozgrzeszenia, o ile choć jednego Szweda-heretyka nie zatłukł. On otwierał więzienia i nawet najgorszych zbrodniarzy werbował. On utrzymywał dyscyplinę w szeregach rózgami, on dla tchórzy wystawił szubienice". W czasie potopu szwedzkiego "Żydzi, jak zawsze nienawidzący Polski, przylgnęli całym sercem do najeźdźców. Służyli im za tłumaczy, przewodników, szpiegów. Czarniecki wieszał Żydów, pozwalał swym żołnierzom urządzać pogromy - chwalił Zbyszewski. - Przesadna tkliwość nie leżała w jego usposobieniu. (...) I właśnie dlatego uratował Polskę".

Poglądy Zbyszewskiego na polskie dzieje były raczej ponure i zgodne z politycznymi tendencjami skrajnej prawicy drugiej połowy lat 30. Wyższość Zbyszewskiego nad mętnymi publicystami, mówiącymi o "nadzmysłowych, mitycznych" wartościach faszyzmu, polegała na tym, że wyznawał on otwarty, polityczny "darwinizm": narody, które chcą być silne i coś znaczyć, muszą być bezwzględne. Wysoka kultura, cywilizacja wyrastały, jego zdaniem, tylko na podłożu bezwzględności i siły.

Ciekawe, że sam Zbyszewski był raczej zaprzeczeniem wojownika. Jego koleżanka ze "Słowa" wspomina, że w czasie drugiej wojny "Karola ubrano w mundur, cóż, kiedy nie umiał sobie z nim poradzić. Chodził rozchełstany, z rękami w kieszeniach (...). »Co zrobić z tak niereprezentacyjnym żołnierzem?« - głowili się dowódcy. »Wsadzimy go do kolumny samochodowej (...) może nikt nie zauważy?«" (Jadwiga Karbowska, "Z Mackiewiczem na ty").

Czy więc Zbyszewski był "pisarzem wojennym"? W pewnym sensie tak. Jednak jego drwiny szły trochę za daleko, by jakikolwiek "stanowczy wódz" mógł je tolerować. Czy Zbyszewski mógłby opublikować taki ostry paszkwil w Trzeciej Rzeszy? Chyba nie... Aleksander Bocheński w recenzji zamieszczonej w redagowanej przez młodego Jerzego Giedroycia "Polityce" uznał "Niemcewicza..." właśnie za dowód konieczności rządów autorytarnych dla Polski, które by konfiskowały takie "odbrązownicze wyczyny".

Nieprzyzwoite czytadło

Antoni Słonimski nie śmiał się z książki Zbyszewskiego. Na łamach "Prosto z mostu" zapalczywy Alfred Łaszowski groził mu niedawno wybiciem zębów za obrażanie honoru Polski. Natomiast nikt nie piętnował tam "wielkiego od przodu i tyłu nacjonalisty", gdy ten pisał, że w dawnym polskim wojsku "za całą komendę stosowano okrzyki spod Płowiec i Grunwaldu: Czuj duch! Naprzód wiara! po czym wszyscy rzucali się do ucieczki", a o polskich miasteczkach, że "swym ubóstwem, brudem i brakiem kultury wskazywały wyraźnie, iż są rdzennie polskie". Słonimskiego oburzało cyniczne, brutalne traktowanie literatury i nauki, chaos wartości ukryty pod płaszczykiem "słusznego ideowo celu". Pisał bez zwykłego sobie humoru: "Trudno bronić tej obrzydliwej książki, podnosząc słuszność oburzenia autora na Polskę z epoki rozbiorów, trudno uwierzyć, że ta »pasja« wywodzi się z miłości do kraju. (...) Z książki pana Zbyszewskiego zieje nienawiść. (...) Nie widzi ludu, nie widzi zasług kulturalnych Stanisława Augusta, nie widzi nic prócz stada zwierząt. (...) Nie wątpię, iż o panu Zbyszewskim będziemy czytali w endeckich pisemkach, że dał »piękny i zdrowy obraz epoki«, że »bije z tej książki zdrowie moralne«, a obok znów do znudzenia, że Boy, że miazmaty, że seksualizm, że pornografia, że plugawienie".

Chociaż "paszkwil na Polskę" nie znalazł poklasku większości uczonych i krytyków, to zdobył sobie od razu wielką popularność w narodzie - jako świetne, szokujące, sensacyjne i nieprzyzwoite czytadło. Wydawnictwo Rój wznowiło książkę już po dwóch miesiącach. Zbyszewski napisał do drugiego wydania iście rewolwerowy wstęp, pełen zuchwałej buty. Powtarzał tezy książki, które podane teraz dosłownie w sosie patriotyczno-wojowniczym zabrzmiały bardzo prostacko. Każdemu z krytyków wytknął jak nie wadę umysłową, to fizyczną. Swój wstęp Zbyszewski kończył w sposób znaczący: "Słonimski dawał mi jakieś pouczenia - jeszcze do tego nie doszło, by taki Słonimski uczył mnie historii Polski. Gdy będę pisał życiorys reb Altera z Góry Kalwarii albo sporządzał wykaz Żydów osadzonych w Jabłonnie podczas wojny 20-ego roku - wtedy poproszę go o pomoc i informacje".

Zbyszewski pokazywał twarz złowrogą - nie po raz pierwszy. Już od kilku lat jego felietony "Ryżową szczotką" wyróżniały się swym antysemityzmem nawet na tle "Prosto z mostu".

Skrupuły demokraciołków

W atmosferze drugiej połowy lat 30. było coś duszącego i niepokojącego. Agresywne systemy totalitarne, biorące Polskę w kleszcze z dwóch stron, zagrożenie rewolucyjne, masy bezrobotnych, nierozwiązane problemy wsi powodowały, że w młodym pokoleniu narastało pragnienie radykalizmu, "uzdrowienia" za jednym zamachem tego, co wymagało dziesięcioleci. Trzyipółmilionowa nie- zasymilowana mniejszość żydowska stanowiła dla wielu dowód, że metoda może być prosta i szybka - wystarczy, że kapitały i miejsca pracy zajęte przez Żydów przejmą Polacy, a sytuacja radykalnie się poprawi. Komuniści wierzyli w uspołecznienie, faszyści w odżydzenie.

Ale jak odżydzić Polskę? O żadnej eksterminacji oczywiście nie myślano. Jednakże radykalni antysemici oglądali się na Niemcy.

Tam przyjmowano ustawy zmuszające Żydów do opuszczania kraju po pozostawieniu na miejscu majątku. Argument, że skrupułami "demokraciołków" nie należy się przejmować, stawał się coraz popularniejszy w kołach radykalnych. Słów takich jak: nacjonalizm, antysemityzm, faszyzm, nie wstydzono się jeszcze - były świeże, miały urok nowości i bezkompromisowości.

Aby doprowadzić do złamania prawa, musiano udowodnić wyjątkowość problemu, snuto więc na łamach nacjonalistycznej prasy teorie o ciemnej, rozkładowej, sępiej roli Semitów, o ich "wrodzonej nienawiści" do Polski. Anty- semickie rozróby na ulicach, uniwersytetach, bicie, przepędzanie i szykanowanie Żydów wyglądają z dzisiejszej perspektywy jak zapowiedź nadchodzącej wojny. Temu właśnie, niejasnemu jeszcze przeczuciu dała wyraz Maria Dąbrowska, gdy pisała swój artykuł "Doroczny wstyd". Nie ona jedna wyczuwała w antysemickich awanturach zagrożenie dla Polski. Premier Felicjan Sławoj-Składkowski na posiedzeniu sejmowej komisji z niepokojem mówił o rozruchach w kraju: "zaczyna się od Żydów, kończy na anarchii" (niewydana praca Bronisława Anlena, maszynopis powielany "Tło i odgłosy na artykuł Marii Dąbrowskiej z 1936 roku").

Popularna pisarka katolicka Zofia Kossak-Szczucka w liście do redakcji "Prosto z mostu" w roku 1936 dała wyraz najwyższemu niepokojowi. Nie była w najmniejszym stopniu filosemitką, przeciwnie. Ale jako groźny absurd przywoływała słowa młodego radykała, że Żydzi są "wrzodem, który należy wyciąć". Problem żydowski nie może być, jak pisała, domeną "gorącej i okrutnej" młodzieży ONR-owskiej, zająć się nim powinni wspólnie "polityk, socjolog, historyk, ekonomista, literat, całe społeczeństwo". "Żyd jest przede wszystkim człowiekiem, odkupionym Najświętszą Krwią Chrystusa Pana. (...) Nic nie jest bardziej naglące jak znalezienie rozwiązania, przy którym uratowana byłaby nasza duchowa integralność narodowa, lecz uszanowany bliźni" - stwierdziła Kossak-Szczucka. Pisarce odpowiedział w prymitywnej polemice Czesław Polkowski: "Religia żydowska jest religią nakazów kłamstwa, obłudy i walki z Chrystusem. (...) Jeden jest sposób: całkowite odseparowanie się od Żydków i pozbawienie ich, lekkomyślnie nadanych im, praw obywatelskich".

Faszysta przekorny

Postawa Karola Zbyszewskiego jest dowodem na to, że agresywny i krwiożerczy antysemityzm nie był jednak w Polsce powszechny. Bowiem Zbyszewski nie przyjmował stadnych, rozpowszechnionych poglądów. Lekceważył je. Pociągała go ideologia faszystowska (czy raczej pewne jej elementy), dlatego że była radykalnie "przekorna". Młodzi literaci i publicyści nacjonalistyczni mieli poczucie, że są jakoś moralnie szykanowani, że ich poglądy są wstydliwe, niesmaczne, i to poczucie nadawało artykułom w "Prosto z mostu" specyficzny ton zjadliwości i ironii wobec ówczesnych "autorytetów moralnych".

W swojej "przekorze" Zbyszewski wpadał w straszliwy banał. Ani jeden z jego argumentów nie był samodzielny ani oryginalny. Felietony "Ryżową szczotką" wyróżniały się natomiast zwięzłością, dosadnością i specyficznym dowcipem. Zbyszewski nie krył radykalizmu poglądów. Wyrażał, zgodnie z tytułem pisma, w którym publikował, wprost to, co inni publicyści "Prosto z mostu" skrywali pod pozorami zawiłych a pompatycznych teorii historiozoficznych.

Ciekawe, że antysemityzm szedł u Zbyszewskiego w parze z niechęcią do polskich władz. Był w sporze z polską mentalnością "letnią", niechętną radykalizmowi, poprzestającą na półśrodkach. Zżymał się w roku 1938: "OZON [Obóz Zjednoczenia Narodowego - red.] trąbi o swoim antysemityzmie. OZON jest u władzy. I co zrobiono u nas dla zmniejszenia żydowskiego robactwa? Czy wysłano do diabła choć jeden transport? Jeśli wyjechał z Polski ostatnio jakiś Żyd, to tylko w charakterze korespondenta ozonowej »Gazety Polskiej«".

Pobłażliwy Europejczyk

Zbyszewski z obrzydzeniem odnosił się do wszystkiego, co było w Polsce "nieeuropejskie" - biedy, zacofania, anachronicznej struktury społecznej. "Na szosie gnój, ćwieki, brak drogowskazów, w hotelach nie ma wody, ręczników, czystej pościeli, papieru w ustępie, serwetek przy stole, po miasteczkach pełno pijaków, Żydów w chałatach, pcheł na kanapach... Wieje ojczyzną!" - narzekał. Jeśli jednak Polska wyśle Żydów "do diabła", wówczas "dogonimy kulturalny Zachód", uzyskamy "normalnie postawiony handel, dobrą literaturę, schludne miasta, na przyzwoitym poziomie filmy i czystsze powietrze" - marzył. Wobec tych "pocieszających widoków na przyszłość", czy to ważne, że jakiś żydowski student skarży się na "skaleczony nos i zadrapany policzek"?

Zbyszewski miewał jednak momenty pobłażliwości. "A co się tak martwicie, Żydy?" - pytał "z wrodzoną sobie życzliwością dla brodaczy", spotkawszy w podróży motocyklowej po Polsce Żydów z pustymi wiadrami, czekających na dostawę wody. Albo dobrotliwie docinał w roku 1937, że "każda żydzina, co teraz pójdzie pośmiecić do lasu i poużyźniać grunt pod drzewami, będzie potem kwiczeć z dumą: Ja pracowałem dla obrony kraju!".

Jeśli wybuchnie wojna, co zrobią Żydzi? "Panikę, zdradę, dezorganizację" - dowodził. - "Milion nieprzyjaciół uzbrojonych po zęby nie zaszkodzi nam tyle, co te cztery miliony wrogów w kraju".

Należy, wzorem państw faszystowskich, w ogóle odebrać im prawo pisania o polityce. "Poza rozkładem jazdy na Madagaskar nie powinno być żadnych informacji w prasie chałatowej".

Nacjonaliści tacy jak Zbyszewski otwarcie stwierdzali, że nie interesują ich poszczególni Żydzi, ich dobry lub zły charakter, ich ewentualny szczery polski patriotyzm. Zbyszewski beształ "naiwnych starych" Polaków za to, że, "żądając wyjazdu wszystkich chałaciarzy na Madagaskar czy gdzie indziej, dodają: - Oprócz Parchowera, Kugelbucha i Srula... to tacy przyzwoici i zasymilowani Żydzi!". A przecież "Parchower i Srul są seryjnymi, normalnymi Żydami i tylko zaślepienie przyjaźni sprawia, że zdrowo oceniający ogólną sytuację człowiek tutaj popełnia błąd". Narzekał, że "arcypilna sprawa spolszczenia Polski, czyli jej odżydzenia, nie postępuje wcale naprzód" właśnie z powodu "szczegółów", czyli osobistych przyjaźni Polaków z Żydami.

Ludzie jak kluski

Zbyszewski, jak zapewniał, był "głęboko religijny". Łączył jednak w ciekawy sposób chrześcijaństwo z kultem narodowego kolektywizmu i lekceważeniem jednostkowych losów. "Chwała Bogu, ludzkość robi postępy" - wywijał beztrosko "ryżową szczotką" w roku 1938. - "Wykazano ostatnio, że można przenieść parę milionów ludzi z miejsca na miejsce jak talerze klusek. (...) Bolszewicy wysiedlili całą ludność z 30-kilometrowego pasa nadgranicznego z Polską (2000 km!) pod Ural, przysłali jakichś brodatych kacapów. Czemuż więc my byśmy nie mogli wysyłać Żydów paczkami - po sto tysięcy - za granicę? (...) Sowiety są nam winne 30 milionów rubli w złocie, zanulować im ten dług w zamian za wpuszczenie naszych Żydów. Po 10 rubli za Żyda, to i tak bardzo drogo". I beształ Ministerstwo Spraw Zagranicznych: "Co jest wart cały ten pałac na Wierzbowej i ta armia afektasiów, i te ambasadory, i na co te wszystkie obiady, wizyty, składanie wieńców, jeśli takiego drobiazgu jak rozlokowanie paru milionów Żydów nie potrafią przeprowadzić".

Użyte tu słowo "drobiazg" nasuwa wątpliwości, czy Zbyszewski nie robił sobie dowcipu. Ale nie. Inny felieton, najbardziej chyba ponury, nie daje szans takiej nadziei. W roku 1938 motocyklista Zbyszewski pojechał zwiedzić Austrię i Włochy. W Neustadt w Austrii (było już po Anschlussie) zauważył podniecenie w miasteczku. "Co się stało? - Żydów będą wywozić do Dachau" - objaśnili go "tubylcy". Postanowił zobaczyć to na własne oczy. "W Polsce trzeba czekać na taki widok może jeszcze stulecie, warto więc tu poświęcić dwie godziny. Pośrodku rynku stoją dwa ciężarowe samochody, oddział wojska wyprowadza 60 Żydów. Zwarty tłum wokół rynku, rude Żydówki dopadają żołnierzy z wrzaskiem: - Oddajcie nam naszych mężów, zaraz wyjedziemy, tylko ich oddajcie! Za późno o 500 lat. Żołnierze popychają Żydów, już ich stłoczyli w autach. Wszyscy są. Zatrąbiły auta, wywiozły za jednym zamachem wszystkich Żydów z Neustadtu. Będą nareszcie porządnie pracować w tym koncentracyjniaku w Dachau".

"Koncentracyjniak" nie kojarzył się jeszcze z tą grozą, z jaką kojarzy się dziś. Ale sporo już wiedziano o brutalności metod hitlerowskich, a Zbyszewski nie był człowiekiem tak naiwnym, by wierzyć w dobrodziejstwa "obozów pracy".

Ofiara gościnności

W październiku 1938 władze Rzeszy brutalnie wysiedliły zamieszkałych w Niemczech Żydów-obywateli polskich. Pozbawionych dobytku odtransportowano ich do granicy i przegnano na polską stronę. Tysiące ludzi koczowało w przygranicznym Zbąszynie, czekając na decyzję o swoich losach (Polska wahała się, co z nimi począć). Gminy żydowskie zbierały pieniądze, by pomóc wygnańcom. Składki na ten cel dali także ludzie kultury, m.in.: Zofia Nałkowska, Maria Kuncewiczowa, Józef Czechowicz, Józef i Maria Czapscy, Stanisław Piętak, Adolf Rudnicki, Karol Irzykowski i Jerzy Andrzejewski (który niedawno odszedł z "Prosto z mostu"). Zbyszewski szalał, obrzucał ich obelgami. "Konieczne są te represje hitlerowskie (...). Komu tu mówić o męczeństwie? (...) Konfiskata mienia? (...) Tylko Żydzi, nie widzący poza złotem szczęścia, mogą z tego robić dramat". "Przyjmujemy nowe chmary Żydów", bo "gościnność i głupota są w Polsce bez granic".

Jerzy Tomaszewski w książce "Preludium Zagłady" komentuje: "Miało upłynąć niewiele miesięcy i autor tej napaści znalazł się rówież na emigracji, uchodząc przed tymi samymi formacjami, które wygnały Żydów polskich z III Rzeszy, a później - jako uchodźca polityczny - przez wiele lat korzystał z angielskiej gościnności. Dodajmy, że otrzymał schronienie, choć nie miał obywatelstwa brytyjskiego".

"Wielki od przodu i tyłu nacjonalista", który tyle pisał o potrzebie walki za Polskę do ostatniego tchu, brał udział w kampanii w Narwiku, ale od roku 1940 nie był już na froncie. Ewakuowany z Norwegii dostał się wraz z polskimi żołnierzami do Anglii, gdzie spędził resztę swego długiego życia. Zmarł osiem lat temu. Czy w dojrzałym wieku jakoś odniósł się do tego, co wypisywał przed wojną? Czy zrobił rachunek sumienia, może się wstydził albo jakoś usprawiedliwiał? Niczego takiego w jego tekstach emigracyjnych nie znalazłam. Żydzi już go nie zajmowali. Czyżby temat stał się niewdzięczny?

Ciekawe jest porównanie dwóch fotografii Zbyszewskiego: młodzieńczej, dość ponurej, buńczucznej, z fotografią wesołego starszego pana, redaktora emigracyjnego "Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza", autora popularnej rubryki "To i Owo" i "Tydzień w Londynie" - czyli "Tylon" - będącej kroniką życia emigracji. Lubił też fotografować się z kandydatkami na emigracyjną Miss Polonia.

Popularność w polskim Londynie zawdzięczał swej niepowadze. Podśmiewał się z pompatycznych "protestów" emigracji. "Nie mam siły tak się rozczulać i jęczeć" - komentował wieczorki weteranów. Nie pisał poważnych antykomunistycznych artykułów. "Reżim warszawski" poniewierał nieco, ale dawał dowcipnie do zrozumienia, że nie wraca do Polski, bo tam "bida z nędzą", socjalistyczna szarzyzna. Anglia stała się jego ideałem, spokojną przystanią, sławił wielkość jej starej demokracji, poszanowanie praw człowieka, wygodę codziennego życia i humor Anglików. Pisał z drwiną, jak taki kolos ma słuchać "pouczeń politycznych" Polaków, co tylko ciągle tracą niepodległość "jak stara idiotka parasolkę".

Jego polityczne poglądy stały się bardziej wyważone, a nawet - przekornie - chwalił pewien koniunkturalizm. "Gdy możni tego świata biorą się za łby, słabi muszą się dzielić na tyle partii, ilu jest możnych. Potem ci, co stali przy możnym, który zwyciężył, wytargowują u niego, co się da, i ratują pozostałych" - pisał w latach 60.

W roku 1954 ogłosił artykuł w "Kulturze", w którym uzasadniał, że polscy pisarze są bez szans na rynku światowym, gdyż Polska to mało atrakcyjny temat. "Nieźle to napisane z punktu widzenia dziennikarskiego" - ocenił artykuł Zbyszewskiego Witold Gombrowicz. Ale obudziło w nim żywiołowy opór dostrzeganie w literaturze tylko "reklamy", "wydawców" i "propagandy". Postawę Zbyszewskiego określił w "Dzienniku" jako "realizm kuchtowaty".

W 1965 roku dostał nagrodę od "Wiadomości" londyńskich. Otrzymał ją za "Wczoraj na wyrywki", zbiór zabawnych felietonów, ale pozbawionych już brawury "Niemcewicza od przodu i tyłu". "Wiadomości Literackie" Grydzewskiego w latach 30. były sztandarowym obiektem zaciekłych ataków nacjonalistów. Zbyszewski, który przed wojną pomstował na Słonimskiego, Tuwima, Wittlina - "żydotchórzy-pacyfistów" i "łachmytów wychowanych na Grycendlerze i »Wiadomościach«" - publikował teraz w emigracyjnej kontynuacji tygodnika. Być może zapomniał, że w 1939 roku oskarżał redakcję o "rozbrojenie psychiczne polskiego społeczeństwa" i "szerzenie zgnilizny publicystycznej, pogardy dla sił zbrojnych".

"Nigdy, absolutnie nigdy nie pisałem oszczerczo o Grydzewskim" - oburzał się Zbyszewski w panegirycznym wspomnieniu o redaktorze, z którym na emigracji pozostawał w zażyłych stosunkach (choć do końca życia Grydzewski nie przeszedł z nim na "ty"). Podkreślał, że redaktor "Wiadomości" nigdy "nie przypinał nikomu etykietki »antysemityzmu«" i z niesmakiem komentował pomysł, by na wieczorze poświęconym pamięci sławnego "Grycendlera" miał zabawiać zebranych opowieściami, jak to przed wojną w "Prosto z mostu" na niego napadał.

Na cztery lata przed śmiercią, gdy w Londynie wznawiano "Niemcewicza od przodu i tyłu", Zbyszewski nie usunął z niego przedmowy pełnej jadowitych antysemickich akcentów i ani jednym słowem ich nie skomentował. Tego, co niegdyś pisał, nie traktował chyba całkowicie poważnie. Nieraz nawet rzucił coś lekceważąco o swoich "bździnach" i "banialukach".

 

Agnieszka Stawiarska ur. w 1966 r. - absolwentka polonistyki UW, publikowała m.in. w "Zeszytach Literackich". Obecnie pracuje nad książką o życiu i twórczości Witolda Gombrowicza w latach międzywojennych

 

 

KAROL ZBYSZEWSKI

Urodził się w 1904 roku we Frantówce na Humańszczyźnie (Ukraina), w zamożnej polskiej rodzinie ziemiańskiej. Doświadczył grozy rewolucji i wojny domowej. W 1920 roku przedostał się do Polski (opisał to barwnie w tomie "Kraj lat dziecinnych"). Ukończył w Warszawie studia historyczne i został dziennikarzem. Jako felietonista współpracował od 1928 roku ze "Słowem", od 1936 z "Prosto z mostu". Krótko uczył historii w gimnazjum. Grał zawodowo w piłkę nożną, w tenisa, startował w zawodach pływackich, jeździł motocyklem po Europie. W 1939 roku przedostał się za granicę. Brał udział w walkach pod Narwikiem jako goniec motocyklowy sztabu Brygady Podhalańskiej. Potem przez czterdzieści lat pracował w najpopularniejszej gazecie emigracji - "Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza". Wacław Zbyszewski, jego starszy brat, był znanym emigracyjnym publicystą i współpracownikiem Wolnej Europy, Karol zaś równie cenionym satyrykiem. Wydał w Londynie siedem książek. Były to głównie zbiory felietonów "Z Marszałkowskiej na Picadilly", "Anglicy w dzień i w nocy", "Polacy w Anglii" i ambitniejsze "Wczoraj na wyrywki". Napisał też "Nogami do sławy", książeczkę o sukcesach polskich piłkarzy na mistrzostwach świata w roku 1974. Zmarł w 1990.