Fantastyka - maj 1988 r.

 

Rafał A. Ziemkiewicz

Dumzdej!!!

 

 

Kilka lat strawiłem za młodu na heavy-metal-punkowym męczeniu elektrycznej gitary. Nie trafiłem niestety do Jarocina (absolutny brak słuchu), paru jednak rzeczy się nauczyłem. Między innymi tego, że kiepskiemu gitarzyście wara od dobrego instrumentu. Póki piłuje na "defilu" wzmacniacz rzęzi, gitara rzęzi i można wytrzymać. Ale na "Gibsonie" cała jego mierność wyłazi na wierzch w sposób tak jaskrawy, że nic, tylko usiąść i się wstydzić.

Później, kiedy zarzuciłem karierę gwiazdy rocka na rzecz twórczości SF, przekonałem się, że i tu jest podobnie. Nie ma co brać się od razu za łeb z największymi problemami tego świata. Autor, którego możliwości warsztatowe swobodnie wystarczają na space operę lub bajeczkę o wyprawie po ukryte w górach skarby, na wielkim temacie wykłada się z reguły malowniczo jak Flap na skórce banana. A potem musi łykać ukradkiem łzy i długo masować obolałe siedzenie.

Miewało się w życiu takie pouczające przygody. Toteż doświadczam teraz złośliwej satysfakcji, kiedy na tym samym bananie wywija orła kto inny. Zwłaszcza jeśli jest to autor starszy wiekiem i stażem i ceniony wśród fanów. Takiej właśnie niechrześcijańskiej radości dostarczył mi "Stan zagrożenia", najnowsza książka Jacka Sawaszkiewicza.

Szczeciński autor od dawna już nikogo nie zaskakuje, trzymając się z powieści na powieść jednego strychulca. Jego recepta na sukces jest prosta: dużo seksu, dużo sprawnie namotanej fabuły, zwięzły precyzyjny styl. l nade wszystko: ślizganie się po powierzchni tematów najmodniejszych przed kilkoma (ach, te cykle wydawnicze!) laty. Pogłębiania tematu raczej nie ma się co spodziewać - "mistrz nie po temu". Mistrz wyspecjalizował się w opowiadaniu ciekawostek rodem z "Kuriera Polskiego", i jak dotąd dobrze mu z tym było mimo recenzenckich cięgów, jakie zebrał od Parowskiego i Oramusa.

Podejrzewam, że "Stan zagrożenia" to właśnie efekt ich recenzji. Sawaszkiewicza wyraźnie zabolał zarzut, że stroni od poważnych problemów tego świata. Wziął zatem na warsztat (a daj mi Boże taki warsztat, ale całą resztę dawaj mi od innych pisarzy) temat wielki, tragiczny i w ogóle najpoważniejszy z możliwych. Przyjął mianowicie misję ostrzeżenia rodaków przed totalnym dumzdejem, atomową zagładą i ostatecznym kresem ludzkiej cywilizacji.

Jak na starego fachurę przystało, najpierw przerył starannie literaturę przedmiotu - bomba faktycznie wybucha bez picu, dobre i to. Rozplanował też dwupłaszczyznową fabułę. Pierwszy jej plan to opis zagłady trafionego termojądrową rakietą miasta, zawarty w dziele tajemniczego proroka Eliasa (prorok to bardzo pożyteczne w SF stworzenie; aby go uzyskać wyżymamy kilka powieści Dicka do szklaneczki i zarabiamy wodą). Plan drugi natomiast to ponura rzeczywistość imperialistycznej Ameryki, gdzie wszyscy żłopią coca-colę, gonią za dolarami (Polakowi trudno to zrozumieć) i zioną obsesyjną nienawiścią do postępowych systemów społecznych. Z zawartych w tym planie wzmianek wynika, że za kilka lat proroctwo Eliasa niechybnie się spełni, ale w ogólnym, właściwym dla upadającego, amerykańskiego systemu rozwydrzeniu nikt na proroka nie zwraca większej uwagi. Poza, oczywiście, znanymi nam już z "Kroniki Akaszy" reporterami z Dutson, goniącymi za tanią sensacją i zionącymi nienawiścią. l poza agentami wszechobecnej CIA, którzy pragną proroka zwinąć, ale to im się nie uda. Bo to wcale nie był prorok, tylko autentyczny kosmita w skali jeden do jednego! Ha! Przyleciał nas ostrzec, ale niestety trafił do USA, gdzie potraktowano go jak ciekawostkę zoologiczna w stylu potwora z Loch Ness. Więc się obraził i wrócił do swoich, a głupi jankesi będą nadal budować rakiety, żłopać coca-colę i zionąć nienawiścią, aż im się zrobi jakieś zwarcie w tych ich prymitywnych komputerach, i wywołają wojnę, i będzie Dumzdej.

Wstrząsające, prawda?

Uczciwie muszę dodać jeszcze, że w notce na okładce zapowiadany był jeszcze jeden plan, ale go nie zauważyłem. Może jestem tępy. Chodziło (według słów wydawcy) o eksperyment socjologiczny (...) będący próbą wprowadzenia poprawki do >>Apokalipsy<< Jana Ewangelisty. Przy okazji, jeżeli już, to świętego Jana, nie zabierajcie mu tego tytułu, daję głowę, że harował na niego cokolwiek ciężej niż autor notki na swoje "mgr".

Wracając do naszej zagłady: autor nie szczędzi wysiłków, żeby czytelnikiem wstrząsnąć, a przynajmniej zniesmaczyć go wyrafinowanymi opisami śmierci swych bohaterów - pieczonych, gotowanych żywcem w basenie albo rozsmarowywanych na jezdni jak masło na grzance przez fruwające dachy. Galeria owych bohaterów jest tak oryginalna, że dreszcz bierze nawet bez bomby: młody chłopiec, który bardzo chce zostać już mężczyzną, ale nie może, bo obiekt jego westchnień chce zostać kobietą z kim innym; młoda dziewczyna, która też chce i też nie może; stary, fanatyczny pułkownik, zionący nienawiścią; starzejąca się temperamentna samica "bez przesądów", szukająca sobie buhaja; ciężarna w ostatnich miesiącach; niewinne pacholę, które nie wie co jest grane. l tak dalej. Wszyscy oni oczywiście zostaną przez autora naniesieni na listę trupów, ze smutnym krzyżykiem przy nazwisku. Przepraszam, pacholę i młodzieniec przeżyją. Ale za to reszta! Starzejącą się nimfomankę, na przykład, przebodzie wielki maszt antenowy i przyszpili ją z zadartymi nogami do samochodu (celem lepszego wstrząśnięcia czytelnikiem autor najpierw ją rozbierze), a między te zadarte nogi wpadnie resztka spopielonej wybuchem głowy jej ostatniego buhaja. Ot, jaką chorą wyobraźnię mają ci kosmici.

Żeby wstrząs był pełny i skuteczny, autor wyciąga z rękawa jeszcze jeden dramatyczny efekt: kończąc ponurą wizję atomowej zagłady listą opatrzonych krzyżykami imion ofiar, zostawia na niej wolne miejsce z adnotacją: tu wpisz drogi czytelniku imię swoje, swojej matki, żony, szwagra i pana od PO.

No i co! No i pstro, a myślałby kto, że coś, jak śpiewała kiedyś pani Rodowicz. Żarty, kpiny, jak pisał Tolkien. A co ja albo moja żona mamy do roboty wśród tej zbieraniny wyciętych z gazetowego papieru półgłówków? To, że gazeta była amerykańska, niewiele znaczy. W ogóle mam wrażenie, że Sawaszkiewicz coraz nachalniej przepisuje podrzędną amerykańską prozę dla nieinteligentnych, z kalkowaniem amerykańskich słów i idiomów włącznie.

Jego próby, by skleić z cudzych stów jakieś niebanalne i mądre zdanko dają efekty wręcz żenujące. Warto, na przykład, żeby autor miał jakieś pojęcie o religii, jeśli ma zamiar się z niej na kartach swej książki podśmiewać.

Mam jeszcze jeden cytacik: du-du, jest i piec i gaz, a skutków jakoś niet ("Lady Pank"). To znaczy: pisze nam się gładko, wątki plączą się w zgrabne supełki (szkoda, że nie zawsze się potem rozplątują; w planie współczesnym przydałoby się tu i ówdzie coś na kształt puenty, albo druga bomba, jeśli inaczej się nie da), zdania ciekną równiutko jak olej uniwersalny z fabrycznego opakowania, a czytelnik, zamiast rzucić się z krzykiem na najbliższą amerykańską bazę wojskową, drapie się czegoś w łepetynę i spogląda głupkowato spode łba, jakby nie wiedział, czy się bać, czy płakać. Jakiż to świat, okrutny świat, czemuż innego nie ma świata (Leśmian, i naprawdę już kończę z cytatami) i takiż jest ponury, pisarski fach. Nie zawsze wystarczy zlać do gara odpowiednie ingrediencje w odpowiednich proporcjach. Trzeba jeszcze odrobiny tego "Czegoś", co nie bardzo daje się nazwać, co pisarz ma albo nie, jeśli się z tym nie urodził-a bez czego literatura staje się wypchanym trocinami ptakiem, który ma skrzydła, ma pióra i wszystko co trzeba, a czegoś, cholera, nie chce się wzbić w przestworza.

Poważnie: jest takie powiedzenie, że nie należy sobie robić jaj z pogrzebu. Zwłaszcza jeśli faktycznie może się zdarzyć, że będziemy w nim grać główną rolę. Czytałem kiedyś, że film "The Day After" pociągnął za sobą falę masowych naśladownictw, w których ewentualną katastrofę sprowadzono do roli jeszcze jednego King-Konga czy monstrualnej wielkości rekina z butlą tlenu w rozdziawionym pysku. Jacek Sawaszkiewicz, jak się zdaje, miał zamiar przeciwko takim właśnie praktykom zaprotestować. Zamiast tego dołożył do nich swoją cegiełkę, opisując czterdziestu tysiącom czytelników malowniczy Dumzdej (tak właśnie, nie "doomsday"). Nie ostrzega, nie chwyta was za gardło. To po prostu sprawny rzemiecha, który wybrał sobie temat na kolejne piętnaście arkuszy autorskich. Pośliznął się na nim, ale to nic, wstanie, otrzepie hajdawery i rozejrzy się za materiałem na nową powieść.

Sawaszkiewicz nie mieszka na podejściach do pasa startowego lotniska Okęcie, tak jak mi to zostało dane. Nie zdarza mu się, że w środku nocy wyrwie go nagle ze snu potworny ryk, od którego trzęsą się szyby w oknach. Nie zrywa się wtedy z pościeli z łomotem serca, z rozpaczliwą myślą "Boże, czy to już?!"

l nie idzie potem chwiejnym krokiem do kuchni, żeby napić się wody i z wolna wracając do rzeczywistości uświadomić sobie, że którejś nocy może to nie być kolejny startujący nad dachem odrzutowiec. Że za którymś razem może nie będzie już można odetchnąć i wrócić pod kołdrę, do otulonej mgiełką ciepłego snu żony.

Być może, gdyby było to jego udziałem, poprzestałby na metempsychozach i reinkarnacjach. Są takie gitary, na których potrafią grać tylko najlepsi.

 

Jacek Sawaszkiewicz: Stan zagrożenia. Wydawnictwo Poznańskie. Poznań 1987.

 

 

 





Fantastyka-naukowa - subiektywny wybór