Fantastyka - wrzesień 1988 r.

 

Rafał A. Ziemkiewicz

Grafomani są wśród nas

 

 

Życie zmusiło mnie do częstego przebywania w towarzystwie ludzi, którzy fantastyki nie cierpią i gardzą nią całą duszą. Nierzadko zakrawa to wręcz na obsesję, jako że spora część z nich nie bardzo się orientuje, czym właściwie gardzi. Niechęć skupia się przeważnie na znaku firmowym "S.F", kojarzonym mgliście z UFO, Marsjanami, robotami i z uwłaczającym wszelkim regułom sposobom pisania.

Pozwoliłem sobie na przeprowadzenie dyskretnych badań wśród tych antyfanów SF i mam wrażenie, że aby wyjaśnić ich pogardę dla fantastyki nie trzeba wcale sięgać po urazy z okresu płodowego ani kompleksu Edypa. Niemal u każdego z moich rozmówców pojawił się wątek młodzieńczego rozczarowania, spowodowanego nieopatrznym przeczytaniem jakiejś ponurej grafomanii, obrażającej iloraz inteligencji i dobry smak czytelnika. Tego typu dziełka, reklamowane przez niekompetentnych, delikatnie mówiąc, wydawców, jako SF można bez trudu nabyć w każdym antykwariacie, a od czasu do czasu i w księgarni.

Rzecz jest symptomatyczna. W naszej paranoicznej sytuacji nie sposób wejść do księgarni i kupić dobrą książkę fantastyczną, chociaż coś z fantastyki zawsze na ladzie leży. Najlepsze dokonania w gatunku znikają jednak z tej lady (a częściej spod niej) w ciągu kilku godzin, rozchwytywane przez zapaleńców, którym chce się pilnie śledzić zapowiedzi i przynosić paniom sprzedawczyniom bombonierki. Zdobytych z trudem książek strzegą potem zazdrośnie w swoich biblioteczkach. Dla przeciętnego czytelnika, który chciałby zapoznać się z nieznaną mu dotąd konwencją literacką, pozostaje muł, przeciętność i grafomania. Tego nam wydawcy nie skąpią.

Klinicznym tego przykładem jest wyrób literaturopodobny autorstwa pana Edwarda Wiekiery pod tytułem "Marsjanie są wśród nas". Jego wydanie, w dodatku w nakładzie 40 000 egzemplarzy, jest absolutnym skandalem, porównywalnym jedynie z najgorszymi tworami KAW-owskiej serii "z dżdżownicą". Odpowiedzialność za ten skandal spada na Wydawnictwo Dolnośląskie we Wrocławiu. Nigdy w życiu nie słyszałem o tej firmie i mam nadzieję, że nie usłyszę więcej.

Wyrób pana Wiekiery to naiwnie sklecona bzdurka - trochę z Dänikenowskich komiksów, trochę z Mostowicza plus kilka własnych pomysłów autora, zdolnych zwalić z nóg najbardziej tępego łopaciarza. W skrócie: gromada profesorów płynie sobie statkiem od kontynentu do kontynentu w bliżej niesprecyzowanych celach naukowych. (Autor w ogóle nie schodzi poniżej profesora, u niego nawet ubikacje myją docenci z prawdziwymi habilitacjami). Przez cały rozdział profesorowie wygłaszają swoje przemówienia - średnio trzy strony na profesora - w których okazuje się, że nie skończyli nawet porządnego liceum. Potem znikają i do końca powieści nie ma o nich mowy. Na placu pozostaje jeden supermądry i superszlachetny profesor, który do końca książki opowiada drugiemu o tym, jak to w zamierzchłych czasach snuli się po Ziemi Marsjanie i bardzo chcieli nas czegoś nauczyć, budując piramidy, kromlechy i robiąc dziury w płaskowyżu Nasca (nowa metoda pedagogiczna?). W końcu jednak zniechęcili się i po części odfrunęli szukać sobie w kosmosie pojętniejszych uczniów, a po części schowali się przed ludźmi pod dnem oceanu. Na nasze nieszczęście zostawili po sobie tajną organizację "cztery czwórki", do której należy nasz wykładowca. Nie bardzo wiadomo, czym się ona zajmuje. Z nazwy wnoszę, że grą w brydża. Składa się z szesnastu profesorów (po czterej na każdym kontynencie - obawiam się, że pan Wiekiera ma niekompletny atlas świata), wykorzystujących do swoich zadań jakiś pomarsjański superkomputer, niemal dorównujący (jak się okazuje po włączeniu) swymi możliwościami naszemu "Meritum". Podczas krótkiej przerwy w wykładach naszego gaduły bohaterowie odnajdują pod dnem ślady Atlantydy, ale stwierdzają, że za głęboko i płyną radośnie dalej. Są jeszcze jacyś "goryle", którzy podobno śledzą zacnych profesorów, ale potem autor o nich zapomina. Jest też drugi profesor (wymiennie nazywany "młodym naukowcem"), Polak z pochodzenia, który przez dwieście stron słucha tych bredni wykrzykując co chwila: "Wspaniałe! Fascynujące!", a na końcu czuje się dumny ze swego nadwiślańskiego pochodzenia. Nie jestem nacjonalistą, ale poczułem się dotknięty. Aha, jest jeszcze głębokie przesłanie: trzeba czynić dobro, cokolwiek by to miało oznaczać. W pewnym momencie naszemu, profesorowi kończy się wreszcie inwencja, a wraz z nią rejs i powieść.

Wszystko to napisane jest najbardziej prymitywnym językiem, jaki można sobie wyobrazić, mającym niewiele wspólnego z polszczyzną. Po kilka razy na stronie profesorowie "ubierają ciepłe swetry" albo "posiadają odpowiedzialność za losy świata". Kształcono mnie na polonistę i wiem, że uczniowi, który tak pisze, nie wolno dać promocji do klasy szóstej.

Wyliczanie wszystkich błędów, bzdur i niezręczności zawartych w tej kuriozalnej powieści mogłoby zająć kilkadziesiąt stron i mijałoby się z celem. "Każdemu wolno kochać" - oznajmił mi jeden z młodych obiecujących, kiedy wytykałem mu błędy stylistyczne. Każdemu wolno pisać, jeśli nie może sobie znaleźć pożyteczniejszego zajęcia. Natomiast nie każdego wolno drukować, w dodatku w dużym nakładzie, adresując jego grafomańskie wypociny głównie do podatnej na demoralizację młodzieży i opatrując je rekomendacją "barwna powieść przygodowo-fantastyczna".

Nie tak dawno moi redakcyjni koledzy sierdzili się na sterty konkursowej grafomanii, i na błagalne listy "ja wiem, rozumiem, nie umiem... no, ale może". Koledzy - to do autorów, nad którymi się wtedy pastwiliśmy - nie ma się czego wstydzić! 90% pokonkursowego złomu było od twórczości pana Wiekiery o niebo lepsze (pozostałe 10% to utwory w miarę dobre), l co? Czy wydawnictwo próbuje się usprawiedliwić, czy mu wstyd? A skądże znowu! Mata tu, jelenie, "barwną powieść fantastyczną", płaćcie. "Wydawcy" z Wrocławia wiedzą doskonale, że na wygłodzonym polskim rynku wszelki rozbój uchodzi bezkarnie, że kasa i tak jakoś się napełni i nikt im złego słowa nie powie. Mają nawet aż tyle tupetu, żeby swój wyrób ucharakteryzować na kolejną książkę ze znanej już fanom serii Wydawnictwa Literackiego, podszywając się bezczelnie pod cudzy znak firmowy. W cywilizowanych krajach za takie rzeczy idzie się pod sąd. Ano, zobaczymy, może i u nas istnieją jakieś prawa autorskie?

A pan Wiekiera, jak słyszałem, atakuje już następne wydawnictwa nowymi "dziełami". Ręce opadają. Czy zdarzy mu się po raz kolejny zostać ciepło przyjętym przez cynicznych wydrwigroszów, nie wiem, ale kilkuletnie doświadczenie pilnego czytelnika krajowej produkcji SF pozwala mi żywić obawy, że niestety tak.

Fan, jeśli dał się nabrać, rzuci tym bublem do kosza albo wyniesie go do antykwariatu. Nastolatek, któremu nieświadomi rzeczy rodzice kupią go pod choinkę, może mieć zahamowania w rozwoju osobowości i najprawdopodobniej do końca życia będzie pluł na fantastykę, i to z daleka. Nam, w redakcji, pozostaje tylko gryźć ręce w bezsilnej wściekłości. l w poczuciu absolutnej bezkarności wobec cynicznego rozboju, uprawianego bezkarnie na rynku przez ludzi podszywających się pod miano edytorów.

 

Edward Wiekiera: Marsjanie są wśród nas. Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1987.

 

 

 





Fantastyka-naukowa - subiektywny wybór